Wolodyjowski slowa dotrzymal; we trzy tygodnie z budynkami sie uladzil i eskorte znamienita przyslal: stu Lipkow z choragwi pana Lanckoronskiego i stu Linkhauzowych draganow, ktorych przyprowadzil pan Snitko, herbu Miesiac Zatajony. Lipkom przewodzil setnik Azja Mellechowicz, ktory sie z Tatarow litewskich wyprowadzal, czlek bardzo mlody, bo ledwie dwadziescia kilka lat wieku liczacy. Ten przywiozl list od malego rycerza, ktory pisal do zony, co nastepuje: ,,Sercem ukochana Basko! Juzze przyjezdzaj, bo bez ciebie jako bez chleba i jesli do tego czasu nie uschne, to ci on rozany pysio ze szczetem zacaluje. Ludzi przysylam nieskapo i oficyjerow doswiadczonych, ale prym we wszystkim oddawajcie panu Snitce i do kompanii go przypuszczajcie, bo to jest bene natus i posesjonat, i towarzysz; a Mellechowicz dobry zolnierz, ale Bog wie kto. Ktory by tez w zadnej innej choragwi, jak u Lipkow, oficyjerem nie mogl zostac, bo latwie by kazdemu przyszlo imparitatem mu zadac. Sciskam cie z calej mocy, raczuchny i nozyny ci caluje. Fortalicje wznioslem z okraglakow setna; kominy okrutne. Dla nas kilka izb w osobnym domie. Zywica wszedy pachnie i swierszczow sila nalazlo, ktore jak wieczorem poczna grac, to az psi sie ze snu zrywaja. Zeby troche grochowin, predko by sie ich mozna pozbyc, ale chyba ty kazesz nimi wozy wymoscic. Szyb znikad; mecherami okna zaslaniamy; natomiast pan Bialoglowski ma w swojej komendzie, miedzy draganami, szklarza. Szkla mozesz w Kamiencu u Ormian dostac, jeno, na Boga, ostroznie wiezc, zeby sie nie potluklo. Komnatke twoja kazalem kilimkami obic i zacnie sie prezentuje. Zbojow, cosmy ich w jarach uszyckich przylapili, kazalem juz dziewietnastu powiesic, a nim przyjedziesz, do pol kopy dociagne. Pan Snitko opowie ci, jak tu zyjemy. Bogu i Najswietszej Pannie cie polecam, duszo ty moja mylenkaja". Basia po przeczytaniu listu oddala go panu Zaglobie, ktory przejrzawszy pismo, zaraz poczal panu Snitce wieksze honory czynic, nie tak wielkie jednak, aby ow nie mial sie spostrzec, iz ze znamienitszym wojownikiem i wiekszym personatem rozmawia, ktory przez laskawosc tylko do poufalosci go przypuszcza. Zreszta pan Snitko byl to zolnierz dobroduszny, wesol, a sluzbista wielki, bo mu wiek zycia w szeregach uplynal. Dla Wolodyjowskiego mial czesc wielka, a wobec slawy pana Zagloby czul sie malym i nie myslal sie nadstawiac. Mellechowicza przy czytaniu listu nie bylo, gdyz oddawszy go wyszedl zaraz niby na ludzi spojrzec, a w gruncie rzeczy z obawy, by mu do czeladnej odejsc nie kazano. Zagloba mial jednak czas przypatrzyc mu sie i majac swiezo w glowie slowa Wolodyjowskiego, rzekl do Snitki: -- Radzismy wacpanu! Prosze!... Pan Snitko... znalem!... Znalem!... Herbu Miesiac Zatajony! Prosze! Godny klejnot... Ale ten Tatar, jakze mu tam na przezwisko? -- Mellechowicz. -- Ale ten Mellechowicz wilkiem jakos patrzy. Pisze Michal, ze to czlek niepewnego pochodzenia, co i dziwna, bo wszyscy nasi Tatarzy szlachta, choc bisurmanie. Na Litwie widzialem cale wsie przez nich zamieszkale. Tam ich zowia Lipkami, a tutejsi Czeremisow nosza miano. Dlugi czas wiernie sluzyli Rzeczypospolitej, za chleb sie jej wywdzieczajac, ale juz za czasow inkursji chlopskiej wielu ich do Chmielnickiego poszlo, a teraz, slysze, poczynaja sie z orda obwachiwac... Ten Mellechowicz wilkiem patrzy... Dawnoz pan Wolodyjowski jego zna? -- Z czasow ostatniej wyprawy -- odrzekl pan Snitko zasuwajac nogi pod stolek -- gdysmy z panem Sobieskim, przeciw Doroszence i ordzie czyniac, Ukraine przejechali. -- Z czasow ostatniej wyprawy! Nie moglem w niej udzialu brac, bo mi pan Sobieski inna funkcja powierzyl, choc pozniej teskno mu beze mnie bylo... A waszmosci klejnot Miesiac Zatajony? Prosze!... Skadze on jest, ten Mellechowicz? -- Powiada sie Tatarem litewskim, ale to dziw, ze go zaden z Tatarow litewskich poprzednio nie znal, choc wlasnie w ich choragwi sluzy. Ex quo wiesci o jego niepewnym pochodzeniu, ktorym jego dosc gorne maniery przeszkodzic nie zdolaly. Zolnierz zreszta wielki, choc malomowny. Pod Braclawiem i pod Kalnikiem sila poslug oddal, dla ktorych go pan hetman setnikiem mianowal, mimo ze byl w calej choragwi wiekiem najmlodszy. Lipkowie wielce go miluja, ale miedzy nami miru nie ma -- a czemu? Bo czlek ponury, i jak slusznie wasza mosc zauwazyl, wilkiem patrzy. -- Jesli to zolnierz wielki i krew przelewal -- ozwala sie Basia -- godzi sie go do kompanii przypuscic, czego tez mi pan moj malzonek w liscie nie broni. Tu zwrocila sie do pana Snitki: -- Waszmosc pozwolisz? -- Sluga pani pulkownikowej dobrodziejki! -- zawolal pan Snitko. Basia znikla za drzwiami, a pan Zagloba odsapnal i spytal pana Snitke: -- No, a jakze sie wasci pani pulkownikowa udala? Stary zolnierz, zamiast odpowiedziec, wsadzil piesci w oczy i przechyliwszy sie w krzesle, jal powtarzac: -- Aj, aj, aj! Po czym wytrzeszczyl oczy, zatknal szeroka dlonia usta i zamilkl, jakby zawstydzon wlasnym zachwytem. -- Marcypan, co? -- rzekl Zagloba. Tymczasem ,,marcypan" ukazal sie znow we drzwiach, wiodac za soba Mellechowicza, nastroszonego jak dziki ptak, i mowiac: -- I z listu meza, i od pana Snitki tyle nasluchalismy sie o wascinych meznych uczynkach, ze radzismy go blizej poznac. Prosim do kompanii, a i do stolu zaraz podadza. -- Prosim, chodz acan blizej! -- ozwal sie pan Zagloba. Posepna, acz urodziwa twarz mlodego Tatara nie rozchmurzyla sie zupelnie, widac jednak bylo, ze wdzieczny jest za dobre przyjecie i za to, ze mu nie kazano zostac w czeladnej. Basia zas umyslnie starala sie byc dla niego dobra, lacno bowiem sercem kobiecym odgadla, ze jest podejrzliwy, dumny i ze upokorzenia, jakie zapewne czesto z racji swego niepewnego pochodzenia znosic musial, bola go mocno. Nie czyniac tedy miedzy nim a Snitka innej roznicy, jak tylko taka, jaka dojrzalszy wiek Snitki czynic nakazywal, wypytywala mlodego setnika o owe uslugi, gwoli ktorym pod Kalnikiem wyzsza szarze otrzymal. Pan Zagloba odgadujac zyczenia Basi odzywal sie do niego rowniez dosc czesto, a on, chociaz zrazu nieco sie dziczyl, dawal jednakze odpowiedzi dorzeczne, a maniery jego nie tylko nie zdradzaly prostaka, ale dziwily nawet pewna dwornoscia. ,,Nie moze to byc chlopska krew, bo fantazja bylaby nie taka" -- pomyslal sobie Zagloba. Po czym spytal glosno: -- Rodzic wacpana w ktorych stronach zywie? -- Na Litwie -- odparl czerwieniac sie Mellechowicz. -- Litwa szeroki kraj. To tak samo jak gdybys mi acan odpowiedzial, ,,w Rzeczypospolitej". -- Teraz juz nie w Rzeczypospolitej, bo tamte strony odpadly. Moj rodzic wedle Smolenska ma majetnosc. -- Mialem i ja tam znaczne posiadlosci, ktore mi po bezdzietnym krewnym przypadly, alem je wolal opuscic i przy Rzeczypospolitej sie oponowac. -- Tak tez i ja czynie -- odrzekl Mellechowicz. -- Godnie wasc czynisz! -- wtracila Basia. Lecz Snitko sluchajac rozmowy wzruszal nieznacznie ramionami, jakby chcial mowic: ,,Bog tam raczy wiedziec, cos ty za jeden i skad jestes!" Pan Zagloba zas spostrzeglszy to zwrocil sie znow do Mellechowicza: -- A wacpan -- spytal -- Chrystusa wyznajesz czyli tez, bez urazy mowiac, w sprosnosci zyjesz? -- Przyjalem chrzescijanska wiare, dla ktorego powodu musialem ojca opuscic. -- Jeslis go dlatego opuscil, to za to cie Pan Bog nie opusci, a pierwszy dowod laski jego, ze wino pic mozesz, ktorego, w bledach trwajac, bylbys nie zaznal. Snitko rozsmial sie, ale Mellechowiczowi nie w smak byly widocznie pytania tyczace jego osoby i pochodzenia, bo sie nastroszyl znowu. Pan Zagloba malo jednak na to zwazal, tym bardziej ze mlody Tatar nie bardzo mu sie podobal, chwilami bowiem, nie twarza wprawdzie, ale ruchami i spojrzeniem, przypominal slynnego wodza Kozakow, Bohuna. Tymczasem podano obiad. Reszte dnia zajely ostatnie przygotowania do drogi, ruszono zas nazajutrz skoro swit, a nawet w nocy jeszcze, aby jednym dniem stanac w Chreptiowie. Wozow zebralo sie kilkanascie, postanowila bowiem Basia suto chreptiowskie komory zaopatrzyc; szly wiec takze za wozami mocno wywiuczone i wielblady, i konie, uginajac sie pod ciezarem krup i wedlin; szlo na koncu karawany kilkadziesiat wolow stepowych i czambulik owiec. Pochod otwieral Mellechowicz ze swoimi Lipkami, dragoni zas jechali tuz przy krytym karabonie, w ktorym siedzieli Basia z panem Zagloba. Jej chcialo sie bardzo powodnego dzianecika dosiasc, ale stary szlachcic prosil jej, zeby tego przynajmniej z poczatku i na koncu podrozy nie czynila. -- Zebys to spokojnie usiedziala -- mowil -- nie przeciwilbym sie, ale wnet poczniesz buszowac i koniem czwanic, a to powadze pani komendantowej nie przystoi. Basia byla szczesliwa i jak ptak wesola. Od czasu swego zamazpojscia miala ona w zyciu dwa najwieksze pragnienia: jedno, dac Michalowi syna; drugie, zamieszkac z malym rycerzem chocby na rok w jakiej stanicy przyleglej do Dzikich Pol i tam na krancu pustyni zyc zyciem zolnierskim, wojny i przygod zazyc, w podchodach udzial brac, wlasnymi oczyma ujrzec te stepy, doswiadczyc tych niebezpieczenstw, o ktorych tyle sie nasluchala od najmlodszych lat. Marzyla o tym bedac jeszcze dziewczyna i oto marzenia mialy sie teraz urzeczywistnic, a w dodatku przy boku kochanego czlowieka i najslawniejszego w Rzeczypospolitej zagonczyka, o ktorym mowiono, ze umie nieprzyjaciela chocby spod ziemi wykopac. Czula tez mloda pulkownikowa skrzydla u ramion i tak wielka radosc w piersi, ze chwilami brala ja ochota krzyczec i skakac, ale powstrzymywala ja mysl o powadze. Bo obiecywala sobie byc stateczna i zyskac okrutna milosc zolnierzy. Zwierzala sie z tych mysli panu Zaglobie, a on usmiechal sie poblazliwie i mowil: -- Juz ze tam bedziesz oczkiem w glowie i osobliwoscia wielka, to pewna! Niewiasta w stanicy -- toz to rarytet!... -- A w potrzebie i przyklad im dam. -- Czego? -- A mestwa! O jedno sie tylko boje, ze za Chreptiowem stana jeszcze komendy w Mohilowie i Raszkowie, az hen, ku Jahorlikowi, i ze Tatarow na lekarstwo nawet nie ujrzymy. -- A ja sie jeno tego boje, oczywiscie nie dla siebie, ale dla cie, ze ich za czesto bedziem widywac. Coz to, myslisz, ze czambuly maja obowiazek koniecznie na Raszkow i Mohilow isc? Moga przyjsc wprost od wschodu, ze stepow, alboli tez moldawska strona Dniestru ciagnac i wychylic sie w granice Rzeczypospolitej, gdzie zechca, chocby i w gorze za Chreptiowem. Chybaby sie bardzo rozglosilo, ze ja w Chreptiowie zamieszkalem, to go beda omijali, bo mie z dawna znaja. -- A Michala to niby nie znaja? A Michala to niby nie beda omijali? -- I jego beda omijali, chyba ze w wielkiej potedze nadciagna, co sie moze przygodzic. Wreszcie sam on ich poszuka. -- Otoz to, tego bylam pewna! Szczerali tam juz w Chreptiowie pustynia? Bo to tak niedaleko! -- Ze i szczersza byc nie moze. Niegdys, za czasow jeszcze mojej mlodosci, byla to strona ludna. Jechalo sie z chutoru do chutoru, z wsi do wsi, z miasteczka do miasteczka. Znalem, bywalem! Pamietam, gdy Uszyca byla walnym grodem co sie zowie! Pan Koniecpolski ojciec na starostwo mnie tu promowal. Ale potem nastala inkursja hultajska i wszystko poszlo w ruine. Kiedysmy oto po Halszke Skrzetuska tedy jechali, to juz byla pustynia, a potem jeszcze ze dwadziescia razy przeszly tedy czambuly... Teraz pan Sobieski kozactwu i tatarstwu znow te strony wydarl jako psu z gardla... Ale ludzi tu jeszcze malo, jeno zboje w jarach siedza... Tu poczal sie pan Zagloba rozgladac po okolicy i kiwac glowa, dawne czasy wspominajac. -- Moj Boze -- mowil -- wowczas gdysmy po Halszke jechali, widzialo mi sie, ze starosc za pasem, a teraz mysle, zem byl mlody, bo to przecie temu blisko dwadziescia cztery lat. Michal byl jeszcze mlokos i niewiele wiecej mial wlosow na gebie niz u mnie na piesci. A tak mi ta okolica w pamieci stoi, jakby to bylo wczora! Chaszcze tylko i bory wieksze porosly, odkad agricolae sie wyniesli... Jakoz za Kitajgrodem wjechali zaraz w duze bory, ktorymi wowczas tamta strona po wiekszej czesci byla pokryta. Gdzieniegdzie jednak, zwlaszcza w okolicach Studzienicy, zdarzaly sie i pola odkryte, a wowczas widzieli brzeg Dniestrowy i kraj ciagnacy sie hen, z tamtej strony rzeki, az do wyzyn zamykajacych po moldawskiej stronie widnokrag. Glebokie jary, siedziby dzikiego zwierza i dzikszych jeszcze ludzi, przecinaly im droge, czasem waskie i urwiste, czasem otwartsze, o bokach lekko pochylych i porosnietych glucha puszcza. Mellechowiczowi Lipkowie zaglebiali sie w nie ostroznie i gdy koniec konwoju byl jeszcze na wysokim skraju, poczatek jego zstepowal jakby pod ziemie. Czesto przychodzilo Basi i panu Zaglobie wysiadac z karabonu, bo chociaz Wolodyjowski przetarl jako tako droge, przejazdy jednak bywaly niebezpieczne. Na dnie jarow bily krynice lub plynely szeleszczac po kamieniach bystre strumienie, wzbierajace wiosna woda ze stepowych sniegow. Chociaz slonce dogrzewalo jeszcze borom i stepom mocno, surowy chlod tail sie w tych kamiennych gardzielach i chwytal niespodzianie przejezdzajacych. Bor wyscielal skaliste boki i pietrzyl sie jeszcze na brzegach, posepny i czarny, jakby chcial owe zapadle wnetrza przed zlotymi promienmi slonca zaslonic. Miejscami jednak cale jego szmaty byly polamane, zwalone, pnie ponarzucane jedne na drugie w dzikim bezladzie, galezie zwichrzone i zbite w kupy, zeschle zupelnie lub tez pokryte zrudzialym lisciem i iglicami.