Październik/Listopad 1998

Coś się opuściłem z pisaniem, nie napisałem nic na Alasce w maju, bo nie wzięłem notebooka, teraz nic z Monachium. Niemniej Alaska była ciekawa, głównie z naukowego punktu widzenia, oprócz sesji specjalnej był panel sław ze mną na przyczepkę, no i wyprawa nad Zatokę Alaski też niezła, poza tym poznałem Pawlaka, wpadłem na jego konferencję w czerwcu na chwilę.

Monachium - głównie pisanie prac, dodałem Geerda do dwóch, ucieszył się, było gorąco, kurz z pól, męczyła mnie gorączka, trwa konstrukcja nowego skrzydła, miałem dwa udane weekendy, jeden na jeziorze Starnberg z Jackiem i Barbarą, drugi u rodziców Tiny, pełno psychiatrów i lekarzy, wygłosiłem nawet krótki wykład o świadomości, po niemiecku, ale przy końcu przeszedłem na angielski. Przyjemne spotkanie z Basem i Haroldem, podrzuciłem im dwie prace doktorskie ludzi Arbiba. Wybrałem się do Strasburga na ostatni weekend, obejrzałem nową siedzibę Jurka.

We wrześniu bylismy w Egipcie, a tuż przed Egiptem była konferencja Putnamowska. Wpadłem na pomysł teorii świadomości opartej na ciągłym, niewerbalnym pobudzaniu centralnej dynamiki, czyli spojrzenia z punktu widzenia zbiezności funkcji modeli typu mózgu do coraz lepszego odtwarzania zachowań umysłowych, łącznie z samooszukiwaniem w kwestii świadomości. Putnam świetnie się trzyma ale miesza filozofię języka i psychologiczne problemy kategoryzacji z filozofia umysłu i dyskusjami na temat świadomości. Przysłał mi emilem prace ale byłem już w Japonii.

Poniedziałek, 19.10.98

Siedzę na lotnisku w Asmterdamie i czekam na moją walizkę miała się pojawić za godzinę lub dwie. Wczoraj przyjechałem do Warszawy, było tłoczno, do Włocławka stałem, ale poza tym podróż minęła spokojnie. Na dworcu stałem obok Leona i rozglądałem się w koło, aż wreszcie się do siebie odwróciliśmy i wybuchnęlismy śmiechem - kiepsko z naszą spostrzegawczością. Zawiózł mnie do IBIBu, porozmawialiśmy o planach konferencji, które wspólnie organizujemy.

Z rana odwiedziłem go w biurze, zawiózł mnie na lotnisko przed 10-tą, ale długa kolejna na samolot do Amsterdamu spowodowała, że dopiero około 10:30 doszedłem do lady. Pani zaczęła szukać wizy japońskiej w moim paszporcie, zadzwoniła gdzieś i stwierdziła, że nie mogę lecieć bo potrzebna jest wiza! Niech Pan nie blokuje i zabierze tą walizkę - słyszę. 20 minut do odlotu, biegam szukać telefonu, zadzwonić do ambasady japońskiej, co tu zrobić, tyle planów się zawali, rezerwacja przepadnie, duże straty, na konferencję się spoźnie, bilet do Chin i tak trzeba opłacić ... Telefony zajęte, mało na kartę, stoję za jakimś gościem sapiąc ze zniecierpliwienia, w końcu słyszę: zamknięto odlot do Amsterdamu! Wbiegam po schodach, linia już zamknieta, stanowisko zajęła Delta i chce mnie prsześwietlać ale w końcu przepuszcza, panienka za ladą już inna, pośpiesznie patrzy na stare wizy i oddaje mi paszport z karta wstępu na pokład, biegnę do bramy 3, po drodze próbuję dzwonić ale karta wyczerpana! Kupuję nową kartę, ale nie pasuje do telefonu! Biegnę do bramy, a tu ta sama kobieta, które mnie wcześniej nie puściła sprawdza bilety! A Pan dokąd się wybiera? Do Amsterdamu, to mi wolno. Zabiera mi bilet do Osaki, ale jestem przynajmniej w samolocie do Amsterdamu. Trochę mnie w żołądku ścisnęło. Samolot pełen jest koszernych z pejsami, obok mnie siedzi dwóch, dostają koszerne jedzenie, piją koszerną wódkę i przed odlotem odkelpują paciorek z Talmudu. Co dalej?

Dolatuję do Amsterdamu z planem w głowie: może jest overbooking? Jeśli tak, uda mi się zostać dzień dłużej i jescze mi za to zapłacą. Niestety nie ma, próba zmiany rezerwacji kończy się stweierdzenime, że bagaż i tak jedzei już do Osaki i poza tym nie ma stopover w Amsterdamie, trzeba dopłacić 100 dolarów, wracam do pani z którą rozmawiałem, miła ale uważna, sprawdzam moją wizę i mówi - niestety nie ważna, w jej książce nic nie ma o możliwości bezwizowego ruchu z Japonią, książka jest z października, więc nowa, nie mogę lecieć! Pani dzwoni do ambasady, nie ma konsula, będzie później. W tej sytuacji daje mi numer telefonu, zadzwonię sam koło 3-ciej, ambasada jest w Haadze. Bagaż mają mi oddać za godzinę. Wracam do rezerwacji i robią mi przebookowanie, nie chcą pieniędzy, pewnie zapomnieli, może jutro wezmą? Siadam więc w poczekali bagażu, wymieniam 100 USD i dzwonię do domu po numer pinu do karty kredytowej, potrzebuję pieniędzy na pociag do Haagi i hotel a pewnie i wizę, jeśli jutro mi się uda coś załatwić. Może Grubas coś się dowie w dziale współpracy? Zadzwonię później do Kuby niech mi przeprawi rezerwację w Japonii, zawsze jeden dzień hotelu zaoszczędzę to prawie pokryje koszty przebookowania a na konferencję i tak niewiele się spóźnię. Coś tej mojej walizki nie widać. Zadzwoniłem do ambasady, kazali przyjechać z całym mnóstwem papierów, od zaproszeń i referencji, po rezerwacje lotów i hoteli, plus oświadczenie czemu nie dostałem wizy w Warszawie. Ale i tak nie wiem, czy wydamy panu wizę ... Papierów oczywiście nie mam, podziękowałem i obiecałem, że przyjadę; zadzwoniłem do domu podając numer faksu w ambasadzie i prosząc by Kuba skasował mi rezerwację w kokura Tokyu Inn na pierwszą noc. Muszę rozesłać maile, straciłem 10 guldenów na telefony do Japonii ale bez skutku, nagrałem się tylko Shiro na taśmę, pewno już jest na konferencji.

Po dwóch godzinach i kilku odwiedzinach biura zagubionych bagaży, gdzie ciągle była kolejka - w końcu coraz dłuższa - dowiedziałem się od pani z obsługi przyjeżdzających, że jednak poleciał do Osaki - pomimo interwencji zaraz po przyjedzie i skasowaniu celu końcowego przez panie w Polsce. Upewniłem się, że tam zostanie i poszedłem szukać Internetu; była jedna budka na lotnisku, ale zżarła mi 6 guldenów wysławszy w tym czasie jeden list; nie potrafiła wysłać listu na więcej niż jeden adres, bo ktoś tak idiotycznie zaprogramował formularz. Pojechałem więc w kierunku Hagi i wysiadłem w Lejdzie, miasto uniwersyteckie, może skądś wyślę list. Niestety z centrum medycznego nie udało się, ale za to skorzystałem z ich stołówki. Po dłuższym zwiedzaniu miasta w sklepie komputerowymi doradzili bibliotekę miejską. Doszedłem tam skonany - daleko niestety - koło 6-tej, była przerwa do 7-mej, pokręciłem się w okolicy, ciekawy barbakan na wzgórku, zaczęło lać, naprzeciwko na ścianie domu długi poemat po angielsku, G.G. Cummingsa. W bibliotece po pewnych perypetiach udało mi się wysłać mail do wszystkich japończyków po pomoc, jak dobrze pójdzie będą mieli w ambasadzie sporo faksów na mój temat. Zrobiłem sobie zdjęcie w Lejdzie na dworcu i pojechałem do den Haag.

Poszukałem w informacji - ekran dotykowy, bo stoisko było już zamknięte - informacji o kilku hotelach, zadzwoniłem do jednego ale nie było miejsc, więc wyruszyłem w okolice dwóch pozostałych, starając się być dośc blisko centrum, ładnie w nocy, jakiś gość śpiweał Tears in heaven, minęłem china town, całkiem ładne miasto, wszeszie czuć marychę ale nie czuję się niebezpiecznie. Połaziłem dobrą godzinę i zmęczony zatrzymałem się w pierwszym tanim hotelu za 60 gulednów, pokój duży choć obskurny, mocno ciemno, żarówka pewnie 20 watów, już po 10-tej, cały dzień łażenia, nie mam ani swetra ani piżamy, ani folii do referatów, tylko notebook i książkę. Zabaczymy co mi jutro powiedzą w ambasadzie.

Wtorek

Kiepsko śpię, przez dziurkę w oknie wyje wiatr, budzę się o 7:30 w półmroku, chmury deszczowe, o śniadaniu nie ma co myśleć, schodzę na dół i przygladam się mapie, wychodzi porwier i na mój widok mocno się wystrasza, czyżbym zaczał straszyć od rana? Przez następne półtorej godziny idę przez centrum w stronę Pałacu Pokoju, w końcu trafiam na ambasade parę minut przed 9-tą, pusto wkoło jestem początkowo jedynym klientem, japonka przynosi mi kilka faksów wraz z papierami do wypełnienia i oświadczeniem do napisania, więc jednak podziałało. Nastepnym klientem okazuje się być gość z Polski, pracuje w Dow Chemicals w Hollandii i jedzie z jakąś grupą strudentów do Japonii a potem Stanów, daje mi wizytówkę i zgłasza zapotrzebowanie na przebojowego młodego chemika na swoje miejsce. Kiedy płaci za swoją wizę ja liczę pieniądze i brakuje mi parę guldenów do wizy. Na szczęście facet wymienia mi guldeny na złotówki - nie mam drobnych dolarów a i tak by przyjęli tylko w guldenach.

Około 11:30 dostaję paszport ale z wizą jednokrotną, starsza Japonka twierdzi, że muszę następną dostać w Pekinie i nie będzie to tak łatwo jak tu. Zostały mi 2 guledeny, jak się okazuje nie wystarcza na bilet autobusowy a do dworca kawał drogi, nie zdążę! Wyciągam 5 dolarów, ale kierowca macha ręką i mnie wpuszcza. Dojeżdżam do dworca i dalej już gładko do lotniska, dzwonię do domu podając numer do ambasady japońskiej w Chinach. Lecę do Osaki! Sporo zbiegów okoliczności się na to złożyło i ledwie zdążyłem, ale gdybym się dał w Warszawie panience usunąć to bym nigdzie nie leciał.

Różnica między Hollandią a Polską jest jednak wyraźna, tu osbsługa jest uczynna, dzowni do ambasady, doradzą co robić - w Polsce nakazuje się zabierać. Taka niby drobna różnica, H-oland zamiast P-oland, a jednak.

Ładuję się do samolotu - mam miejsce w pierwszej klasie! Obok pusty fotel, więc superwygodnie, podnóżek, własny panel TV - pokazują Akta X a nad ranem "Dr Dolittle", 7 kanałów video, jeden ciągłe pokazuje informacje o podróży, obsługa ciągle coś przynosi. Posiłki podane na porządnych obrusach. Pewnie niewielu jest chętnych do pierwszej klasy bo droga i cały lot dla niepalących - japoński biznesmen tego nie wytrzyma. Jesteśmy juz nad morzem japońskim, krótka noc kończy się o północy moejgo lokalnego czasu. Wiadomości pokazują wywiad z Preisnerem, ponad milion sprzedanych CD z jego reqiem robi wrażenie. Nad Japonią chmury, pogoda tajfunowa. Wysiadamy przed całym tłumem, w hali bagażowej pustawo, od razu spotykam gościa, który mnie szuka w sprawie walizki, każą mi dopłacić 1500 jenów za składowanie, nie kłócę się bo się spieszę, ale spróbuję porozmawiać z kimś z emigracji w sprawie wizy.

Oczywiście zadawali mnóstwo pytań w sprawie szczegółów, ale na końcu powiedzieli, że w Japonii nic się nie da załatwić a w Chinach nie wiadomo, czy mi wizę dadzą. korci mnie by wymazać znaczek ""Used" z obecnej wizy, jest słabo widoczny i fachowiec by sobie z tym łatwo paradził. Panienka z informacji pytana o Kokurę podała mi jakąś dziwną informację, nie wiedziała, że Kokura to stacja Kitakyushu i ocneiła koszt biletu na dwa razy więcej. Wsiadłem w lokalny pociąg do Shin-Osaka, a potem w Nozomi i jadę do Kokury, 500 km w dwie godziny. konduktorki recytują swoje formułki po wejściu do wagonu i przed rozpoczęciem sprawadzania, a potem przy wyjściu odwracają się i kłaniają. Panienki chodzą zbierając śmieci, bo to pora lunchu i każdy wyciąga swoje bento, co chwilę słychać ich "gozaimas".

Stracę otwarcie i pierwszą sesję, o neuroscience, szkoda ale trudno. Następna sesja o 16-tej, więc spokojnie zdażę się w hotelu zamelinować. Wieczorem jest panel specjalny, będzie do 9-tej. Za oknem przewija się ciągła zabudowa, od Nagoyi do Kobe całe wybrzeże zabudowane. Notebook bez kłopotu budzi się po każdym otwarciu, widać problem był w zmienianiu CD-ROmu na dyskietki i odwrotnie; jak dłużej pośpi to sam na dysk zapisuje, w każdym razie trochę go uzywałem a bateria jeszcze w połowie pełna. W shinkansenie da się pracować.

Dojechałem taksówka pod hotel, klucze przygotowane, wystarczył jeden podpis, pokoje nieduże ale wystarczy, natychmiast zorbiłem sobie ofuro i poszedłem szukac centrum konferencyjnego, jest przy samym nadbrzeżu. Od ręki wypłacili mi zwrot kosztów podróży - jak coś jest przygotowane to idzie tu naprawdę sprawnie. Na poczatku spotkałem Fantucciego z Rzymu, potem amariego, Shiro Usui zjawił się gdy rozmawiałem z Sankarem Palem i jego żoną oraz Erki Oją. Spotkałem wspólpracowniczkę Yanaru z Jamajki, szkoda że nie jego samego, muszę się za nim rozejrzeć, możemi pomoże. Andrzej Cichocki tweirdzi, że ważni chińczycy z Akademii Nauk czekają po pół roku na wizę japońską i że tam się nie da z nikim w ambasadzie rozmawiać, więc nic nie da się załatwić. Dzisiaj już środa, więc zostaje tylko czwartek, mam 2 sesje, które w czwartek prowadzę z Ishikawą - i piątek. Zadzwonię do polskiej ambasady, spróbuje tu jeszcze raz przy pomocy Yanaru albo innego lokalnego japończyka porozmawiać w imigracji. Jemy kolację z kilkoma ważnymi chińczykami, jeden pracuje z Andrzejem Cichockim. Napisali mi parę zwrotów po chińsku, zachwalają QingDao jako piękne miasto, zalecają nocy pociąg ekspresowy bo dzienny nie jedzie, twierdzą, że nie ma już specjalnej ceny dla obcokrajowców.

Sprawdziełem na bilecie z Pekinu, napisane non-refundable, więc pewne nie da się pieniędzy odzyskać gdybym zrezygnował z wyjazdu. Może ambasada polska w Pekinie coś by pomogła? Spróbuję jutro zapytać. Wieczorem sesja dyskusyjna o naukach o mózgu w 21 wieku, taka sobie choć koreańskie plany interesujące, spotykam po niej Jacka Żuradę i Nika Kasaabova, Masumiego tylko w przelocie, okropnie zajęty. Idę spać bo się ledwo na nogach trzymam, nie mogłem rozpoznać hotelu chociaż obok niego przeszedłem, w nocy wygląda to zupełnie inaczej. Wstałem po paru godzinach, o pierwszej, jeszcze z tydzień nie będe spał po nocach, cholerny jetlag, trzeba tabletki melatoninowe gdzieś kupić.

Czwartek

Rano referat plenarny Amariego, spróbuję użyć w tym czasie Internetu. Spotkałem tam Hayashi, też własnie wysyłał pocztę, zaczął mi opowiadać o szczegółach mojego planowanego pobytu, zapraszać do domu, bardzo przejęty moją wizytą. usiłowałem mu wytłumaczyć, że mam problem, ale on ciągle wracał do numeu pokoju w hotelu i innych takich drobiazgów. nadal jestem w rozterce, jechać czy nie. Złapałem Yanaru, z dala tak się staruszek kłaniał, ze myślałem iz jakiś szacowny japończyk za mną stoi, ale to był na mój widok. Zmarnowałem mu cały ranek, sobie zresztą też, poszliśmy do jakiegoś urzędu paszportowego gdzie dali nam numer do innego, traktują z wielką atencją, ale po telefonie Yanaru tam dowiedziałem się tyle, co juz wiedziałem, nie da się przy krótkoterminowej wizie zmienić jej statutu. Do Poalskiej ambasady dodzwoniłem się po dłuższym szukaniu numeru - zmieniła się a informacja o numerze w Tokyo kosztuje 100 jenów. Oczywiście powiedzieli by rozmawaić z immigracją w Tokyo, ale nie ma szans by mi coś doradzili, powiedzą mi to samo co tutaj, zresztą do Tokyo nie mam czasu jechać. Trudno, idę na lunch z Haysahim i Yanaru, który zapraszam nie bym został tydzień u niego w domu, pokrywa wszelkie koszty i obiecuje wycieczki po okolicy, ejst już 3 lata przed emeryturą, to znaczy ma 60-kę, bo tu odchodzą w wieku 63 lat.

Potem mamy swoją sesję, znajduję Masumiego i dostaję od niego bilet na statek. Sasja bardzo udana, moje wystapienie również, pierwszy mówił Lei Xu, wielka gwiazda Azji, niezły matematyk, niestety uciekł zaraz po swoim wystąpieniu bo miał drugie w innej sesji, sporo ludzi jednak do nas przyszło, chociaż 8 sesji równolegle się toczy! Aż się dziwię, że ja te 10 referatów zorganizowałem, Ishikawa przewodniczy razem ze mną i mówi, że sesja to moja robota, ładnie z jego strony. Mam Davida Chiu z Kanady, kilku japończyków, australijczyków, niemców, amerykanów i anglików. Po pierwszej sesji przedstawia mi się Kosugi, starszy facet z Tokyo Institute of Technology, idziemy na kawę, opowiada mi o swoich planach, starają się o 10 mln USD na jakiś duży projekt, wpisali mnie do niego bez mojej zgody! jego wspólpracownik spotkał mie rok wcześniej w Houston i odniósł dobre wrażenie, mówi Kosugi. Nie wyszło z Hayashim, może wyjdzie z nimi, to duża grupa, mają wieksze szanse, pomimo kryzysu nadal duże projekty są czasami finansowane, zobaczymy.

Kończymy wieczorną sesję o 6-tej i zaraz mamy autobusy na bankiet w jakimś duzym hotelu. Spotykam Zhanga z KIT, siedziałem z nim przez 3 miesiące w jednym pokoju, to dość młody chińczyk od Ishikawy. Obiecuje mi numer faksu do ambasady. jechać czy nie? Bankiet udany, wyszukane jedzenei, łącznie z sałatką z jeży morskich, śłimakami i porządnym suszi oprócz bardziej europejskiego jedzenia. Rozmawiam z mnóstwem ludzi i kręce trochę filmu, jest grupa taiko, mozna sobie pobębnić nao czach publiczności. Party kończy się już o 9-tej, idziemy z Farinellim, Peterem, gościem z Bangladeszu, który pracuje w Japonii i z dwoma amerykankami, żartuję, że Peter mieszka w Japonii więc dlatego tak szuka towarzystwa kobiet. Na MIT jest takie powiedzenie studiujących tam kobiet, że "odds are good, but goods are odd". Stefano Fanelli śpiewa kawałki operowe, ma niezły głos, spotkałem go ostatnio na końcu świata w Middlemarch, mieszka w Rzymie poza tym gra na perkusji i to grał ze słynnymi jazzmenami, których się przez Rzym sporo przewinęło! Poza tym nurkuje, zachwala Indonezję, w Kenii nie był bo nie chce się szczepić i obawia infekcji. Podobno na północ od Hurghady jest bardzo dobre małe miejsce, wymienia jeszcze kilka na morzu czerwonym wartych odwiedzenia.

Wracamy z Peterem do naszego hotelu, upiera się by posiedzieć w jakiejś knajpie, chce sobie pogadać, łazimy po okolicy hotelu, burdelowo, nawet w naszym Kokura Inn można sobie masaż do pokoju zażyczyć, i Peter powtarza by się z dala trzymać od barów ze wstępem za 50 dolarów, siadamy w końcu na ławce i gadamy do pierwszej. Niestety koło 6-tej rano cieknie mi krew z nosa i nie mogę więcej spać, wyspię się na statku, mam nadzieję. Piszę oświadczenie, które chciałbym, by mi koledzy do Pekinu przefaksowali, dam im na kartce i wyślę e-mailem.

Piątek.

Muszę wykupić czeki podróżne i wysłac tonę papieru, którą tu dostałem. Zaniosłem ją na konferencję gdzie działała komórka poczty i wysłała mi je za 4000 jenów, spotkałem Masumiego i Yanaru i wręczyłem im pierniczki. Referat Kawato był bardzo dobry, prowadzi jeden z większy projektów w Japonii, głównie mówił o móżdżku, rewlacyjne rzeczy i wyniki eksperymentów oraz symulacje również. Porozmawiałem z nim po referacie, pobiegłem na poczte wpłacic pieniądze bo załatwianei czeków trwa za długo - nie mam w czasie konferencji na to czasu, a w czasie weekendu banki są zamknięte. Wieczorne sesje też interesujące, Hecht-Nielsen oznajmił tonem kaznodzieji, że oto obwieszcza światu ostateczną teroię działania mózgu, to znakomity facet ale jestem dość sceptycznych, chociaż tweirdział, że widzi mnóstwo aplikacji - zrobił juz miliony na firmie stosującej sieci neuronowe do zagadnień finansowych. Porozmawiałem z Yasui o tym i był podobnego zdania co ja.

Wieczorkiem zawożą nas taksówkami pod zamek Kokura na party, do zamku nie można wejść, znajduje się jescze dwóch polskawych gości, jeden z Wrocławia, drugi Australijczyk z Japonii, pracujący w Hitachi, właśnie mu się syn urodził, robię wykład prof. Cookowi na temat tego, co łatwiej zrozumieć, mechanikę kwantową czy mózg. Party krótkie, szybkie pożegnania, idziemy do miasta, z nami Mariko, sekretarka z Tokyo, która tu pomagała bo dobrze zna angielski, oraz Stefano Felluci z Rzymu, zatrzymaliśmy się w spokojnym barku na piętrze, wypiliśmy po piwie, zorbilismy parę zdjęć, porozmawialiśmy chwilę, potem z Andrzejem Cichockim powędrowaliśmy po okolicy burdelowej, ale gajinów nikt tu nie zaczepia. Nawet jak do koreańczyków, znajomych z konferencji, raz przez omyłkę zagadali to jak tylko zauważyli, że nie mówia po japońsku natychmiast przeprosili i się wycofali. Pokazałem Andrzejowi parę zdjęć z Alaski i z domu. Nik Kasabov twierdził, że Yanaru ma go obwieźdź po okolicy, zachęca by z nimi jechać więc chyba pojadę jeśli podrzuci mnie na czas na statek, w każdym razie już jutro muszę się wymeldować.

Sobota

Zebrałem się rano i koło 9-tej wypuściłem do miasta zrobić parę ujęć a potem do hotelu Riga Royal, okropnie wielki hall, spotkałem w nim ważnych chińczyków, którzy wybierali się odwiedzić prof. Matsumoto. Nie wiem czemu byłem przekoannay, że spotkam tu Jacka Żuradę, więc gdy zobaczyłem Nika to się zdziwiłem. Przyjechał po niego młody chłopak a potem dziewczyna, studenci Yanaru, ale nie pamiętają mnie sprzed dwóch lat bo ich tam jeszcze nie było. Ponieaż wybierali się do Mojiko, a to bardzo blisko Shimonoseki, zabraliśmy od razu mój bagaż z hotelu.

Mojiko ma parę starych budynków w niemieckim stylu i uzanawane jest tu za miejsce romantyczne. Chcieliśmy popłynąc po zatoce katamaranem ale najpierw pojechaliśmy na szczyt góry, na której jest pagoda pokoju. Odśpiewałem tam En Meijiku Kanon Gjo. Gdy zjechalismy na dół i dobieglismy do przystani nie było juz biletów, więc poszlismy kawałek dalej i popłynęlismy szybkim stateczkiem na drugą stronę. Wjechalismy do góry jakiegoś budynku, miało tam być Sky Garden, ale nie winda nie chciała tam jechać - przejęłem inicjatywę, wjechaliśmy piętro niżej, znalazłem schody, wyszliśmy na górę gdzie był rodzaj szklarni, wyraźnie nie czynny, po czym wyszedłem na zewnątrz gdzie był świetny widok. Studenci byli najwyrażniej pod wrażeniem naszych poczynań bo sami byli gotowi od razu zrezygnować. Wróciliśmy na drugą stronę szybkim stateczkiem i pojechaliśmy na lunch na górę, z której był znakomity widok, między innnymi na most Kanmon, łaczący Kysushu i Honsiu. Porozmawialiśmy o tym, nad czym stuenci pracują, Nik się o wszystko wypytywał, zrobiło się po drugiej, chcieliśmy za nich zapłacić ale okazało się że Yanaru przydzielił im fundusz na wycieczkę! Pojechaliśmy przez most do Shimonoskei, na przystań statków, do odjazdu była jeszcze godzina, urzednik bardzo uprzejmy schował mi walizkę, bym nie musiał przy niej siedzieć, pokazałem Nikowi i studentom kilka zdjęć z Alaski i Nowej Zelandii, byli pod wrażeniem, Nik zdaje się też by chciał taką zabawkę sobie kupić. Skarżył się na Roberta, który wyjechał od niego z Duneedin do Berkeley i jest asystentem u Waltera Freemana, ale jego żona została w Londynie z dziećmi. Robert zosatwił mnóstwo niedokończonych rzeczy.

Zadzwoniłem do domu za resztkę jednostek na karcie, i załadowałem się na prom. Jakieś młode Chinki ciągnęły okropną ilość bagażu, chciałem im pomoc ale nie pozwoliły. Po zejściu ze schodów jakiś gość zapytał się mnie czy jestem z Polski - stary chińczyk, nieźle mówi po angielsku, bardzo towarzyski, nazywa się Cho. Podjechaliśmy samochodem pod statek, bagaże za nami, windą do góry na pokłady pasażerskie. Od portiera od razu dostałem klucz, zanisłem walizkę do pokoju, niezyt duży i bez okna, wszystkie tu bez okien niestety, wziełem kamerę i poszedłem się rozejrzeć. Statek odpłynął planowo o czwartej, niewielka grupka odprowadzających, ale na korytarzach pusto, na moim poziomie nie ma prawie nikogo! Odwiedzający trzymaja końce papierowych wstąg, gra muzyka i opdpływamy, wstęgi się urywają. Popatrzyłem troche i porobiłem zdjęć, ładna jest droga przez zatokę, po czym zszedłem przedp ortiernię, spotkałem tam pana Cho, siedział z jakimś facetem i dziewczyną, przedstawiłem się wszystkim, pan Cho powiedział, że był w Polsce 5 lat temu zawiązywać jakąś polsko-chińska spółkę, podobało mu się.

Po zachodzie słońca, który nastąpił przed 6-tą poszedłem trochę odpocząć, TV działa, prad w gniazdkach jest, automaty z napojami za 120 jenów jak wszędzie, nawet telefony są, ale więcej osob obsługi niż gości! Jest w sumie 24 pasażerów a statek mieści ponad 400, w tym tylko jeden gaijin (ja), 6 japończyków i reszta chińska, obsługa japońska. Koło 7 zszedłem na kolację, pan Cho siedział przy stoliku z tymi samymi ludźmi, zaszedłem do restauracji, zbiegło się z pięć osób, 3 gości i dwie kelnerki, byłem sam, zaprowadzili mnie do maszyny sprzedającej kupony, ale wszystko w robaczkach, niestety hiragany niedużo, nikt nie mówił po angielsku, pan Cho mi na szczęście pomógł więc dostałem całkiem oishi tempurę.

Dosiadłem się do ich stolika, piwo w półlitrowej puszce już na mnie czekało, pan Cho pracuje w Japonii dla jakiejś firmy posiadającej statej, podobno dorabiają przwożąc towary ale brak pasażerów im dokswiera. Dziewczyna pracuje jako tłumaczka w Mitsubiushi, pod Tokyo. Japończyk nie bardzo mówił po angielsku, tylko pił jedno piwo za drugim. Luźna i przyjemna atmosfera, obok otwarty sklep wolnocłowy, ale nie ma kto kupować, wszystko robi się jak rytuał, czy ma to sens czy nie. Jakaś starsza pani przyniosła mi suszone ryby i położyła na stole - nie mam pojecia dlaczego. Podobno jutro ma być na statku karaoke. Przeszedłem się koło 9-tej po pustych salach, popatrzyłem na statki a horyzoncie - może to wybrzeże Korei? Andrzej twierdził, że do Korei nie potrzebujemy wiz. Zdecydwanie za dużo się lata a za mało pływa statkami - atmosfera tu dużo przyjemniejsza. Pan Cho powiedział, że to statki rybackie, pełno ich niedaleko wybrzeży Korei, używają bardzo silnych świateł by wabić ryby. W nocy widać w wielu miejscach jasne plamy na horyzoncie, światła jak na stadionie.

Nasz statek nazywa się Utopia 3 - czyzby poprzednie Utopie się nie sprawdziły? Prowadził go gość w garniturze i meloniku, dziwnie wyglądał. Z pewnością załoga liczby więcej niż 24 osoby. Komputer sprawuje mi się doskonale, baterie trzymają się długo a restart po otwarciu ekranu jest natychmiastowy, chyba że przez noc jest nieużywany, wtedy zapisuje swój stan na dysk i uruchamia się przez chwilę. Jutro mam nadzieję trochę popracować.

Niedziela

Pracowałem do 1-ej i budzę się przed osmą, ćwierkają ptaszki, najpierw delikatnie a potem coraz głośniej, w TV niemiecka wersja CNN ale tłumaczona na japoński. Trzeba cofnąć czas, nie wiem, o której właściwie jest śniadanie, wliczone w cenę biletu. Schodzę na chwilę na niższy pokład i widzę przygotowania, sniadanie jest nieco poźniej, dosiadam się do pana Cho bo z nikim innym nie mogę się niestety dogadać. Dowiaduję się, że jest on odpowiedzialny za ładunek tego statku, i własnie w tej firmie pracuje, join venture chińsko japonskim, statek stoi 3 dni w Quind Dao i 1 dzień w Shimonoseki, więcej z Chin wożą niż z Japonii. Rozumiem już skąd miał dostęp do listy pasażerów.

Spałem do południa, potem wybrałem się na niewielki lunch i zabrałem do pracy. Koło 3-ciej rozległy się syreny i jakieś wyjasnienia - niestety mówią tu tylko po chińsku i japońsku, cała załoga jest chińska chociaż trudno ich od japończyków odróżnić również lokalnym ludziom. wybiegłem nieco zaniepokojony bo z przerywanej syreny zrobiła się ciągła, na dole jacyś marynarze wyciągali wąż gaśniczy, czyzby pożar? usiowałem się kogoś dopytać, ale były tylko dwie kobiety, nic nie rozumiejące, w końcu zjawił się gość z portierni i powiedział "no danger", ale nic więcej nie wydusił, zdaje się, że to trening. Niestety po powrocie do pokoju syreny nie ustawały. Co się dzieje? Wybiegłem jeszcze raz z kamerą, spuszczają własnie łodzie ratunkowe! Na łodziach napis "Utopia 3, Panama". Załoga rusza się dość niemrawo, to jednak tylko ćwiczenia.

Pracowałem do szóstej i położyłem się zmęczony na chwilę, ale potem zszedłem na dół, porozmaiwałem z panem Cho, przyszła pani Wang, uczyła się angielskiego z 10 lat ale niewiele umie. Portier przyniósł książkę dla obsługi, zaczyna się od dialogów jak witać gości; zaczęliśmy odgrywać scenki, ja w roli klienta, poprawiałem trochę dziewczyny, przyszła jeszcze kelnerka i sprzedawczyni ze sklepu, było sporo śmiechu, pani Wang przyznała się, że ma 31 lat, chociaż trudno powiedzieć ile ma, mnie dawali z 10 mniej, też przyjemnie. Pani Wang w końcu stwierdziła "I'm enjoing your speech", przez co chciała powiedzieć, że się jej podoba nasza zabawa w odgrywanie scenek, aż o karaoke zpamnieliśmy i przyszlismy pół godziny później, już po większym piwie, więc zamiast za śpiewanie zabraliśmy się za tańce, dobry przykład podziałał i dziewczyny zaczęły ze sobą tańczyć -- prawie same dziewczyny są na statku bo na te dwuletnie kontrakty to podobno chłopaków nie biorą, pewnie dlatego, że zostają w Japonii a dziewczyny nie. Pan Cho do spółki z pierwszym oficerem też się wydzierał, dla japończyków i chińczyków - własnie obserwuję kelnerkę w Cin-Tao, też puszcza sobie karoke i podśpiewuje - to pewnego rodzaju katarsis, emocjonalne wyżycie, wszystkie piosenki o miłości, okropnie sentymentalne, żadnych angielskojęzycznych niestety, ani jednego rokendorla a o rapie to raczej tu nie słyszeli, takie same Anny Santor i Pomołskie. Tak więc pomimo namów pierwszego oficera bym śpiewał bez podkładu nie dałem się namówić.

Po karaoke porozmawiałem jeszcze z panią Wang, przeszliśmy się po pokładzie, ma za sobą dwa lata japonii i zastanawia się co dalej, studiowała historię i może będzie nauczycielką. Jeździła sporo po Chinach, była nawet w Szi-zang, czyli Tybecie. Widzę, że ręce składa w gasio więc pytam się, czy do jakiejś świątni chodzi - I am my own temple, odpowiada. And so I entered the temple of her soul, but not the temple of her body. Namawia mnie na pinponga ale idzie jej gorzej ode mnie i szybko się męczy, chociaż znacznie młodsza. Rozstajemy się przyjacielsko dobrze po północy.

Wstaję o 4-tej i jakoś nie mogę zasnąć, statek już stoi w pobliżu Cin-Tao, na dobre budzą nas po szóstej, mglisty poranek, wojskowe statki stoją obok naszego, po kryjomu robię parę ujęć, na nadbrzeżu jakieś przykryte brezentem tajemnicze obiekty, pewnie działka przeciwlotnicze, jemy śniadanie i koło 8-mej nas wypuszczają, odprawa przechodzi bez kłopotów, gość w mundurze pyta mnie z szacunkiem, czy to prawda, że jestem nauczycielem. Budynki rządowe obskurne i zapowiadany przedstawiciel banku nie pojawia się, słyszę usprawiedliwienie, że ma się spóźnić - chinese system, mówi jeden z mundurowych i wygląda to na ironię - nie wiem więc co zrobić, nie ma ani grosza lokalnych pieniędzy więc nie mam za co jechać taksówką nadworzec. Zjawja się jakiś gość z panienką i ładują mnie z bagażem do samochodu, żadnej kontroli bagażu, siadam obok kierowcy a z tyłu facet i dwie paienki, wiozą mnie do banku, za nami wchodzi jakiś gość i proponuje nie 6,9 ale 7,2 juana za dolara - nie wiem nawet, jak tutejsze pieniądze wyglądają, pytam się mojego opiekuna, czy to legalne, ale nie odpowiada tylko się uśmiecha, więc rezygnuję, woałbym nie trafić na samym początku do tutejszego więzienia. Zostawiają mnie przy okienku, gdzie za 15 minut mają wymieniać pieniądze i faktycznie, wymieniłem 2 man-jeny i z forsą w kieszeni wsiadam do taksówki, dworzec okazuje się być tuż za rogiem ale licznik minmalny to 7 juanów (3,5 zł) i kierowca nie wydaje mi reszty z 10 tylko wyciąga walizkę. Kupiłem bilet bez kłopotu korzystając z notatek cińczyków spotkanych na kofnerencji, żadnych kolejek czy tłoku, w Cin-Tao raczej luźno, zostawiłem bagaż i z komputerem na ramieniu i kamerą w kieszeni ruszyłem na miasto.

Na palcu staruszka wcisnęła mi mapę ale uciekła na widok policjanta, po czym wróciła po 3,5 juana; niestety informacja turystyczna jescze nie działa więc opędzam się od stargo rykszarza motorowego i korzystam z rady jakiegoś staruszka polecającego wybrzeże. Pooglądałem trochę, piękny słoneczny dzień, ale rykszarz jedzie za mną, w końcu zgadzam się na jego propozycję, umawiamy się na 30 juanów, ma mnie zawieźć na drugi koniec miasta do delifinarium, przystając po drodze. Zwiedzam akwarium i wystawy morskie, dom w którym mieszkała Czang-Kai- Szek, pod domem stare pęknie błyszczące chromem karbiolety używane do ślubów. Ryksza rzuca i muszę balansować na zakrętach, wpycha się w wąskie przejazdy i między samochody a pod górkę ledwo ciągnie, usiłuje mnie podwozić do jakichś pamiątek i coś ciągle po chińsku opowiada wypisując mi skomplikowane znaki na mojej mapie. Zdaje się, że chce więcej pieniędzy bo mówi, że już godzina minęła, twierdzi, że ma być 30 za godzinę. Zgadzam się w końcu by mnie dowiózł za 50. Kilkanaście kilometrów nadbrzeża zapełnionych bardzo nowoczesnymi osiedlami, parkami, wieżowcami. Cin Tao robi wrażenie.

Tuż przed delfinarium zjeżdża na jakiś obskurne podwórko i już do głowy mi przyszła czyjaś uwaga na temat jeżdzenia taksówkami po Chinach, zdaje się czlowiek na kierowcę i nie wiadomo, co go czeka. W budynku czekały jakieś robaki w miskach, wyglądały obrzydliwie, rykszarz chciał mnie tam namówić na lunch ale nie ma mowy. Podjechliśmy pod delfinarium i usiłuje wyciągnąć ode mnie 60 juanów zamiast 50, jazgocze przy tym okropnie, ludzie się zbiegają, więc mu w końcu dopłacam i idę do środka. Jest trochę czasu do występu, obejrzałem trening, który był nawet ciekawszy niż same występy, miejsce bardzo ładne a obok niego wielki park wodny. na trybunach pustawo, trochę dzieci ktoś przyprowadził. Oczywiście przy wyjściu czeka na mnie mój rykszarz, strasznie namolny, usiłuje mnie ciągnąć za rękaw, ale się nie daję, nie chcę więcej tym jego pojazdem jeździć, poza tym jest z niego naciągacz.

Wsiadam do autobusu, nie chcą ode mnie pieniędzy, jadę pod uniwersytet, tylko pozazdrościć, ładnie położony i imponujące budynki, bardzo nowoczesne. Cin-Tao wogóle ma mnóstwo wieżowców, piękne dzielnice, niewiele widać starych budynków chociaż za dworcem wlazłem w parę małych uliczek pełnych morskich stworów na straganach, jest bardzo nowoczesne, trudno takie miasto znaleźć w Europie! Ludzie biegają w garniturach z komórkami, w sklepach wszystko stoi, napoje, owoce itd. Podjechałem pod górę, na której jest wyciąg krzesełkowy i kompleks świątyń z 1930 roku, więć jak na Chiny całkiem nowych. Niestety trochę zbładziłem, więc skończyło się przedzieraniem przez jakieś zarośla, z godzinę tak krążyłem, w końcu wylazłem na górę, piękny widok na miasto, przed światyniami był świetny park dla dzieci, liny nad wąwozem a pod spodem siatki, hamaki z lin, wiszace mosty. Niczego podobnego nigdzie nie widziałem. Świątynie też w doskonałym stanie, trochę odwiedzających, mnisi kreca się wkoło. Podjechałem dalje autobusem, 1,5 juana przez pół miasta, połaziłem w okolicach dworca, wszedłem do jednej dużej restauracji, kelnerk usiłowała mi pomoc nie potrafiła jednak wytłumaczyć, na czym tutejszy sytem polega, zdaje się, że się płaci na początu a potem nagarnia na talerz, głównie różne ślimaki i małże. Wylądowałem w końcu -wstyd przyznać - w KFC obok dworaca a potem wlazłem na kawę na szczyt domu towarowego, gdzie kawa co prawda kosztuje 20 juanów, ale dają z 5 do wąchania, potem mielą, zaprzają w specjalnej maszynce, w sumie przyrządzanie trwało 25 minut, maszynka miała dwa bąble przezroczyste, puszczają tu przyjemną muzyczkę z wideo CD, których tu w sklepach pełno bo na nich są piosenki do karaoke. Zdaje się, że Chin to my już nie dogonimy. W autobusach i na ulicach pełno gości w garniturach i pod krawatem, panienek schludnie urbanych, w sumie wrażenie z Cin-Tao lepsze niż z Japonii. Pod dworcem podchodzi do mnie panienka z kluczem i pokazuje na pobliski hotel - no, może nie dzisaj, czas się zbierać do Pekinu - bilet kosztował tylko 102 juany, bardzo tanio, zoabaczymy jak ten pociąg wygląda, ma być ekspres sypialny.

Poszedłem pół godziny wcześniej i zdaje się, że tak rzeba, bo zaczęto wpuszczać na peron, poicąg czekał ale moje miejsce było w przedziale 2 klasy, z jednej sreony po dwie a z drugiej po trzy osoby, ciasno okropnie. Przesiedziałem tak godzinę i stweirdziłem, że trudno będzie to wytryzmać i będę następnego dnia zdechły, pokazałem więc napis po chińsku konduktorowi, który o dziwo odpowieział zrozumiałym angielskim, by sprobować zapytać w następnym wagonie, więc zapytałem i powiedzieli, że trzeba dopłacić 204 juany - drożej w sumie niż w Polsce ale odległość ponad 1000 km. Przeflancowałem się do sypialnego gdzie już 3 dość młodych gości siedziało, klasa średnia z komórkami na siedzieniach, spałem do rana bo i tak po ciemku nic nie widać, wstałem koło 7-mej, widok mógłby by polski, sporo akacji, pola uprawne, klimat na połnocy dość podobny do naszego. Około 10-tej dojechaliśmy do Pekinu, mijając po drodze parę ładnych miast. Wielki dworzec, przed nim rząd taksówek, spieszę się więc zamiast czekać w kolejce daję się namówić jednemu gościowi, który ciągnie mnie do zdezelowanego VW Santana, ustaliliśmy cenę na 80 juanów, tj. 40 złotych, za kierownicą siada kobieta, jedziemy prawie godzinę, mijamy plac Tien An Men z wiekim portretem Mao, wszęzie pełno wieżowców, w każdą stronę 5 pasów, całkiem nieźle.

Hotel mam bardzo nowoczesny, obok portierni siedzi recepcja konferencji, kasują ode mnie za hotel po 40 dolarów za dzień, proszę by mi znaleźli tekefon do ambasady, boy łapie się za walizkę i jadę do hokoju, duży porządna szafa, dwa spore łóżka, TV, w łazience dodatkowy telefon, suszarka i nawet piłka do paznokci i czyściki do uszu, oprócz takich rzeczy jak szczoteczka, pasta i maszynka do golenia, nitka i igła, agrafka i inne drobiazgi, elektroniczny klucz, 40 kanałów w telewizorze, łącznie z CNN i dwoma wewnętrznymi kanałami filmowymi i to za darmo - oglądam raz niezły film o tym, jak Segal ratuje jakiś niszczyciel przed terorystami. Bardzo porządny hotel i za pół ceny tego z Kitakyushu. Jeszcze kończą sprzatać więc schodzę na dół, numer telefonu na mnie czeka, zastępca menadźera, miła dorbna młoda pani, zamawia dla mnie rozmowę i o dziwo na dugim końcu zgłasza się ambasada, tak, sprawdzją nazwisko i mówią, że mogę przyjść dzisaj między 2 a 4-tą.

Kąpię się i znowu do taksówki, jediemy pół godziny szeroką drogą i ciągle ładne dzielnice i wieżowce. Ambasada w gamchu z marmurów, szkła i stali, w środku w sumie było z 10 osób, przede mną gość z Izraele dowiedział się, że o wizę to może się starać tylko w domu, ale na mnie już czakają, widać faksy poskutkowały, żadnych pytań, kasują 200 juanów i za godzinę mam wizę! Jak tak dalej pójdzie to japończycy będą się starali tu o przyjazd, bo naród chiński wydaje się być ogólnie bardziej rozgranięty i nie ma takich trudności z uczeniem się angielskiego, straszny postęp zrobili w krótkim czasie. W dobrym humorze ruszam na miasto i łażę piechotą ponad 3 godziny, przechodzenie ulicy jest tu dużym ryzykiem, kierowcy stają w ostatnim momencie zawsze usiłując wymusić pierszeństwo, w parku dziadkowie graja w chińskie szachy, wjeżdzam na ostatnie piętro jakiegoś wielkiego hotelu by wykorzystać ostatnie momenty światła, dzień był słonecznych chociaż nie gorący, wracam w końcu metrem, z Hiltona wzięłem "Dzisiaj w Pekinie" a w nim mam mapkę, nawet udało mi się zorientować, jak jechać i kupić bilet za 2 juany, dobrze znać trochę chińskich znaków chociaż wymówić je poprawnie, nawet jeśli na mapie jest angielski napis, przekracza moje możliwości. Ostatni kawałek drogi idę w ciemnościach, z naprzeciwka nadjeżdżają rowery, żaden nie ma światła. Czas coś zjeść. W środę rano zaczynają się obrady a po południu prowadzę sesję i mam swoje wystąpienie.

Wysłałem notkę, chociaż powoli to idzie i za pieniądze z bizness center trzeba wysyłać, może jutro będzie przy konferencji jakis komputer. Coś mi się pochrzaniło i myślałem ciągle, że we wtorek lecę, a przecież już w poniedziałek, nawet poszedłem pani z recepcji konferencji powiedzieć, że o jedną noc za mało mi policzyła. Zjadłem skromną kolację i poczułem się okropnie zmęczony, rano spróbuję pozbierać folie itp. bo na razie padam na nos, idę odpoczywać chociaż dopiero ósma godzina.

Środa.

Nie jestem pewien gdzie tu się jada śniadanie - niestety nie jest wliczone i 58 juanów mi dopisują do rachunku, drogo tu w restauracjach. usiłowałem się przejść z rana ale w bliskiej okolicy nie ma nic ciekawego. Sesja plenarna zaczyna się o 9-tej, ważni chińczycy występują po kolei, na sali niewielu obcokrajowców, Amari ma pierwszy referat, potem Lei Xu, a potem szczególnie ciekawy referat Eberharda z Oregon, z prostym pomysłem optymalizacji ewolucyjnej, który nazywają "rojem" (swarm). Muszę z nim dłużej porozmawiać. Po każdej sesji mam wiele pytań, szczególnie do gościa mówiącego o układzie wzrokowym. Czasami mam wrażenie, że jestem jedyną osoba na tych konferencjach, która we wszystkim się orientuje, zarówno w matemtaycznych referatach jak i rzeczach związanych z mózgiem, i być może to prawda. Chińczycy w każdym razie są pełni podziwu - spotykam studenta Ishikawy, który jest teraz w Pekinie, przedstawia mnie prof. Guo, z którym porwadzę popołudniową sesje. Guo studiował w Moskwie a zrobił doktorat w Moanchium i mówi zarówno po rosyjsku jak i niemiecku całkiem dobrze. Z 12 referatów 3 wypadły, mój wyszedł całkiem dobrze i młody Anglik z Southampton i paru innych przyszło potem podyskutować, Guo wziął moje folie do skopiowania i stwierdził, że powinni dać mi referat plenarny. Niektórzy chińczycy niestety czytali kopie foli wydrukowanych prac, ale było parę bardziej interesujących referatów.

Wieczorem mamy party, rozmawiałem z Nikiem i dołaczyła się kobieta z Xi'an, całkiem atrakcyjna, jakiś student, para Brazylijczyków i Donald, wiceprezydent z firmy NeuroGen, pogadałem z nim sporo, dziewczyna sądziła, że mam 25 lat - opowiedziałem im historię Hai Lun, której też dawali 25 chociaż była w moim obecnym wieku. Pytanie kobiet o wiek w Chinach jest bardzo niegrzeczne. Zabawiałem trochę towarzystwo i dziewczyna stwierdziła, że jeszcze nikogo takiego nie spotkała - to już druga chinka, która mi to mówi - ale wkrótce potem zniknęła z Lei Xu, a ja zostałem z Donaldem, i tak głównie z nim rozmawiałem, zainteresował się moimi pracami, odsyłam go do WWW i zapraszam do udziału w konferencji EANN w Warszawie, dobrze mieć kontakty z amerykańskiem przemysłem. Wiekszość czasu byłem w samadhi wiecznej rozkoszy, rozbawiony, zadowolony, bez celu. Po party - pełno dobrego jedzenie chińskiego - poszliśmy z Nikiem na przechadzkę, do metra jest bardzo blisko, kupilismy parę puszek i orzeszków, Nik postanowił oszczędzic na sniadaniu więc i ja też. Porozmawiałem z nim w barze wieczorem, skończył 50 lat i zastananwia się co dalej, czy zostać na topie, jak to mówi, pojawiać się na konferencjach i opowiadać o ostatnio modnych tematach, czy też zrobić coś poważniejszego -- oczywiście to pierwsze robi wrażenie na młodzieży, on już wlazł w ten mechanizm, jest prezydentem organizacji austro-azjatyckiej i w komitetach wszelkich konferencji, chociaż referatów plenarnych mu nie dają. Rozumiem go bardzo dobrze, chociaż sam mam tyle rzeczy do napisania i jestem pewny, że niektóre z nich okażą się ważne. Nik pewnie niewielu osobom by się tak zwierzał ale już sporo się nagadaliśmy na różne tematy.

Czwartek.

Włażę na dach ale słońce jest już wysoko, mgła i smog. Piewsza sesja o 8:30. Jakoś mocno zmęczony jestem przez cały dzień, pewnie to reakcja na smog, nie ma żadnego wiatru, pogoda słoneczna, w nocy miałem otwarte okno, może lepiej używać samej wentylacji. Mnóstwo dyskusji, lunch z anglikiem z Southmapton, ciekawy francuz z Paryża, psychiatra, który zajął się modelowaniem komputerowym. Na szczęście sesja skończyła się już o 5-tej i poszedłem się chwilę położyć i podkurować pastylkami z magnezu.

Nik poleca mi park z rana, był tam dzisiaj, może wybiorę się jutro, Jacek Mandziuk zamierza urwać się na zwiedzanie, będe miał cały weekend zajęty więc może warto pojechać do Forbidden City, inaczej nie mam szans go zobaczyć. Jutro dzień mało ciekawy, zoabczymy. Wieczorem o 7-mej spotkanie SIG, nie mam pojęcia co to ma być. W niektórych częściach Pekinu za 50 m.kw. życzą sobie 2000 USD! W Eurocity ceny zaczynają się od 6000, ale tam są spore domki. A towarzysz Mao spogląda znad bramy na Tien An Men z niebiańskim spokojem.

Wieczorne spotkanie było dość ciekawe, chińczycy przedstawili swoje projekty, pieniędzy mają mało ale za to jakąś politykę naukową, granty rzedu 2-3.000 USD, ale nie za wiele, 2 programy prirytetowe nieco poniżej 1 M\$, jak na taki duży kraj to niewiele. Właśnie w TV na jednym z chińskich kanałów lokalni wykonawcy śpiewają piosenki Dylana, całkiem zresztą dobrze - dziwnie to wygląda, patriotyczne piosenki ameerykańskie w ludowej TV - this land was made for you and me. Amari przedstawił japońskie programy, 30 laboratoriów związanych z badaniami nad mózgiem i 100M USD rocznie, udało im się przekonać rząd by zainwestować w przyszłość. Cliff Lau opowiedział o programach amerykańskich a szczególnie DOD, bo jest teraz szefem od spraw strategicznych - Cliff jest chinskiego pochodzenia, ale nie mówi po chińsku, więc czuje się tu dziwnie, wszyscy sądzą, że jest lokalnym gościem. DOD sponsoruje bardzo ciekawe rzeczy. Lei Xu opowiedział trochę o Hong Kongu a Nik Kasabov o organizacji Azjatycko- Pacyficznej; Gua poprosił też mnie bym coś powiedział, więc powiedziałem o konferencjach, planach, braku priorytetów; powinienem napisać do "Spraw Nauki" o tym spotkaniu ale się boję, bo mnie jeszcze wpakują w jakieś ważne komisje, czego wolałbym uniknąć. Po spotkaniu poszedłem porozmawaić z Cliffem, zdjedlismy razem kolację, dosiadł się Lei Xu, w HK ceny domów spadły do połowy na skutek kryzysu ale Chińczycy nic nie zmienili po przejęciu HK, nadal nie mogą się tam osiedlać. Lei twierdzi, że pensje w Pekinie profesorskie są rzędu 200 USD. Wracam do pokoju koło 11-tej, chyba jutro się jednak urwę trochę z konferencji i pójdę pozwiedzać.

Piątek

Wstałem przed siódmą i poszedłem pospacerować w parku. Wstęp za 5 mao, czyli 1/2 juana. Mgła, mijam wesoła miasteczko, dochodzę do jeziora, grupki ludzi ćwiczą tai chi oraz walki z mieczami, staruszkowanie stoją na brzegu i pokrzykują głośno, w parku ustawiono ogromne kamienie, ściezki prowadzą do altanek na górkach, któś gra na flecie, parę osób pływa w jeziorze, gra muzyczka i ludzie tańczą, dość chłodno i słońce powoli rozpędza mgły, bardzo przyjemna atmosfera. Wracam przed ósmą, jest Douglas, Nik, cchodzi Jacek, ruszamy do centrum.

Doug z Southampton to stary bywalec, wiedział dokladnie gdzie i jak jechać, już tu raz był no i ma gruby przewodnik. Przechodzimy przez place TienAnMen, długa kolejka do mauzoleum przewodniczącego Mao, który uśmiecha się z nad ogromnej bramy prowadzącej do pałacu cesarskiego, w którym mieści się Zakazane Miasto. przechodzimy przez pierwszą bramę, w środku różne budynki i boisko do gry w kosza! Kawałek dalej osobliwość - ciała dwóch osób, jednej sprzed 800 lat, podobno wyglądają jak świeżo zmarłe, nawet stawy im działają! Doug twierdzi, że to oznaka świętości i że na zachodzie też są takie przypadki, ale nigdy o tym nie słyszałem. Przechodzimy przez kolejne bramy, ogromne kamienne dziedzińce, rzeźbione schody, przeznaczone tylko dla cesarza, kolorowe dachy, wygląda to imponująco. Po godzinie takiego spaceru dochodzimy do bardziej intymnych komnat cesarza, pieknego ogrodu ozdobionego kamieniami, widoki niezwykle piękne.

Wychodzimy na zewnątrz, opadają nas sprzedawcy, kupuję trochę pocztówek i figurek buddów, będą na prezenty, wchodzimy do parku Jingshan, długa alejka bonzai, bardzo dużo różnych rodzajów, wspinamy się na szczyt, skąd mamy widok na zamglony pałac cesarza. W parku raczej pustawo, w pałacu też nie było za wielu odwiedzających, jedynie kolejki do mauzolemu są długie. Doug i nik wracają do hotelu, ja łażę jeszcze z Jackiem przez następne pół dnia - zmierzamy do będącego obok parku Biehai, założonego w XII wieku, służącego za cesarski ogród dynastiom Yuan, Ming i Qing. Wpsianmy się najpierw do pagody na szczycie wzgórza, stanowiącej część świątyni Yong An, czyli Wiecznego Spokoju. Wiele drewnainych struktur, posągi Buddy i jego kilkunastu ważniejszych uczniów, cały panteon Mahajany, świątynie w tybetańskim stylu z okresu powstania sekty żółtych czapek, która miała w Pekinie wpływy, niezwykle interesujące. Spędziliśmy tam ze dwie godziny, zjedliśmy na dole sniadanie, obejrzeliśmy Buddę z nefrytu w Tuan Chen (Okrągłym Mieście) i na koniec odwiedziliśmy część parku po drugiej stronie jeziora, gdzie jest duża płaskorzęźba z 9 smokami i niezywkły ogród kamienny z drewnianymi galeryjkami biegnącymi wokół -- niestety skończyła mi się wcześniej bateria. Piekne miejsca, niezwykłe świątynie, jak to dobrze, że się nie dałem wystraszyć problemami z wizą.

Wracamy w stronę metra ale zajmuje nam to dobrą godzinę szybkiego marszu przez zakurzone drogi. Jest pare minut po 5-tej, ale nawet tu nie ma wielkiego tłoku. Docieramy do hotelu przed 6-tą, kapię się i zabieram do pracy. Zaczął się bankiet, ale nie jestem nim specjalnie zainteresowany, bo niewielu pewnie na nim będzie uczestników i ze wszystkimi już się dosyć nagadałem. Zaszedłem tylko na chwilę zabrać od Duga figurki, które włożyłem do jego plecaka, ze trzy dziewczyny się chciały ze mną na pożegnanie sfotografować, było trochę śmiechu. Wysłałem też email do RIKEN że przyjeżdzam ale nie udało mi się nawet obejrzeć poczty w Toruniu, kiepsko to działa, z Japonii powinno byc lepiej, zwłaszcza rano.

Sobota

Dzisiaj mamy formalną wycieczkę do Wiekiego Muru i Grobów Ming. Wstaję znowu o 6:30, na dworze wiatr i czyste powietrze, po raz pierwszy widać góry wkoło miasta! Napisałem parę kartek i wysłałem. Ruszamy autobusem, pierwszy postój w fabryce cloisenne, oglądamy proces produkcji, bardzo pracochłonny, ta fabryka dostarczała kiedyś porcelany i cloisenne cesarzom, przy niej ogromny sklep, jak muzeum, nie mogę się powstrzymać i kupuję ładnego smoka, w końcu nie więcej niż na marynarkę na niego wydaję, ale chętnei wykupiłbym cały sklep. Zmierzamy ładną - prywatną i płatną - autostradą w stronę Badoling, po drodze odwiedzmay najpierw groby cesarzów Ming. Mamy dobrego przewodnika, opowiada nam ze szczegółami o tym, jak znaleziono te groby, cesarz ubrany w strój z nefrytu a na podłodze mnóstwo biżuterii, wiekie pomieszczenia, stąd określenie "miasto podziemne". Daleko od miasta, bo porzebne są góry, woda i ziemia, no i trzeba było grób ukryć, więc zabijano wszystkich pracowników, chociaż od 1530 roku juz tylko wkładano ich figurki do środka. Jedziemy stamtąd na solidny lunch, restauracja przylega do wielkiego sklepu, w którym ceny niektórych rzeźb z nefrytu sięgają 100.000 USD; piękna kryształowa kula kosztuje 2.500 dolarów, są też duże kule z jakichś innych minerałów.

Jedziemy dalej do Wiekiego Muru, ten odcinek został otwarty zaledwie 5 lat temu, przedtem trudno tu było dojechać. Widać, że to wielka operacja, sporo autobusów, mijamy maisteczko strażników, zmieniali się na musze co miesiąc w strażnicach, do wejścia na mur trzeba przejśc dobry kilometr, słonacznie i ładna okolica, niebiskie niebo i czyste powietrze. Mur pnie się do góry, momentami prawie pionowo, dobre kilkaset metrów różnicy poziomów, niestety zgraja sprzedawców co krok wciska nam koszulki, pocztówki, chusty czy książki o murze. Od jednego gościa próbuję uciec ale się nie odczepia, w końcu kupuję od niego książkę o murze za 5 dolarów, pewnie można było jeszcze utargować ale chcę mieć spokój. Idziemy dobrą godzinę w górę muru, aż w końcu doceiramy do końca, dalej mur jest w ruinie. kiedyś miał do 9 metrów, szerokość do 7 metrów i w okresie świetności rozciągał się ponad 10.000 km; budowały go miliony ludzi i mnóstwo przy tym pomarło, więc chińczycy nazwyają go też Murem Zmarłych. Wracamy o 5:30 zmęczeni do hotelu, zamierzam się jeszcze wieczorem wypuścić do lokalnego sklepu, wymieniłem 2 man jeny na smoka więc zostało mi trochę juanów. Zadzwoniłem do domu, narzut hotelu nie przekracza podobno 20\%, podziębieni wszyscy.

Muszę porozmawiać z Andrzejem w sprawie zmontownaia jakiegoś priorytetowego programu, wzorem Japonii, Korei i Chin, może on się nada do organizacji, spróbuję w RIKEN napisać może z nim list do paru ważnych kolegów, jeszcze o tym pomyślę.

Niedziela.

Płacę rano rachunki i za kwadrans 8-ma zachodzę do Jacka by go popędzić. Po godzinie jesteśmy już pod lamaserią Yonghe Gong, wielki kompleks tybetański, założony poczatkowo jako rezydencja dla dorastającego cesarza i w 1744 roku przebudoway na tybetańską świątynie. Wygląda sokonale, bo pewnie niedawno odbudowano ją po zniszczeniach z okresu Rewolucji Kulturalnej. Jest tam pięć wielkich sal, z posągami róznego rodzaju, od Tsonghkapy, założyciela żołtych czapek, przez typowe tybetańskie bóstwa do ciekawej sali pełnej arhatów z Buddą Siakjamunim, aż do ostatniej sali, w której stoi 28-metrowej wielkości Budda Maitrea, zrobiony z jednego baiłaego drzewa sandałowego - na tabliczce wyjaśniającej, co jest w tej sali wspomniano, że posąg ten wymieniony jest w księdze Guinessa. Robi wielkie wrażenie, pozstałe sale również, gdzieniegdzie krzątają się mnisi, wierni prawie w każdej sali biją pokłony i palą kadzidła. Przewodnik wymienia 32 budynki, ale nie do wszystkich można zajrzeć. W jednym z nich jest pozłacany posąg Panchen Lamy, który sprzymierzył się z chińczykami, podczas gdy Dalaj Lama wybrał ucieczkę. Od 1997 roku rząd chiński nie wtrąca się w sprawy religijne, widziałem w lokalnych wiadomościach opata jakiegoś ważnego klasztoru, który stwiwerdził, że nie ma obecnie problemu i faktycznie, obecność tybetańskich mnichów w Pekinie - widziałem ich w kilku miejscach, zdaje się śwaidczyć o pełnej liberalizacji w kwestiahc religji. Około 10% chińczyków wyznaje jakąś religję, a ponieważ religji jest wiele nie stanowi to zagrożenia politycznego. Ciekawe, jak to obecnie wygląda w Tybecie.

Z Yonghe Gong zmierzamy do Letniego Pałacu, ale idzie nam to kulawo, nie możemy znaleźć przystanku autobusu, ludzie dają nam mylne wskazowki, w końcu dochodzimy aż do ZOO i widzimy mikrobusy z napisem 323; pierwszy chce 20 juanów, ale następny spuszcza cenę już do 5, więc wsiadamy. Po dordze zauważamy normalny autobus 323, więc gdzieś ma przystanek; trudno się tu jednak zorientować. Po prawie godzinie podróży dojeżdżamy do Letniego Pałacu, rezydencji ostatniej z chińskich dynastji, Qing. Park ma 290 hektarów! Jest w nim niezliczona ilość konstrukcji drewnianych, kamiennych, sal, scen teatralnych, drewnianych korytarzy, pieknych bram, marmurowych łodzi, skał z wykutymi przejściami, posągów wszelkiego rodzaju, jezioro z wyspą, sześć mostów, zalesione wzgórza, wzsytko z niezmiernie poetycznymi nazwami. Można tu spokojnie spędzić cały dzień, ale mamy tylko 4 godziny, więc maszerujemy dziarsko. Niczego podobnego w Europie czy reszcie świata nie ma, z pewnością należy ten park zaliczyć do jednego z cudów świata. Szczególnie podobają mi się wąskie, drewniane korytarze łaczące budynki, oraz długi korytarz, niceo szerszy, pałen obrazów, wszystko w żywych kolorach, mozna było po nim spacerować i opowiadać co kawałek historie ilustrowane obrazmai, rozpoznaję jedynie sceny z Króla Małp. Niektóre widoki naprawdę zpaierają dech w piersiach. Niestety jesteśmy tu w słoneczną niedzielę, a więc dzień, w którym jest największy tłok, pomimo to nietrudno znaleźć puste ścieżki, zwłaszcza w centralnej części wzgórza. Jezioro pełne jest łodzi, pływają też stateczki z pięknymi łbami smoków na dziobie. Na szczycie wzgórza jest Wieża Cnót Buddyskich a za nią Świątynia Oceanicznej Mądrości, zrobiona z kamienia i drewna, bez żadnej zaprawy. Spoglądam na zachód, gdzie widać wieżę w Parku Pachnących Wzgórz, też pełnym ciekawych struktur, ale nie mamy już szans, by i tam zajrzeć. W salach cesarskich można zobaczyć sprzęty i wiele ładnych rzeźb, w niektórych miejscach można się sfotografować w stroju cesarskim, ale niestety w większości światyń nie wolno filmować - próbuję oczywiście po kryjomu, zobaczymy co z tego wyjdzie.

Po czterech godzinach biegania siadamy na stateczek i płyniemy na wyspę, niestety widok wzgórz jest nieco zamglony, wracamy zwykłym autobusem a potem idziemy w stronę metra, po drodze zachodzimy do chińskiej restauracji, nikt po angielsku nie mówi, ale jakaś klientka oferuje pomoc, tanio i dużo tu dają, muszę się najeść bo wczoraj kolacji nie zdążyłem, ani dzisiaj sniadania, po drodze gdzieś jakąś bułkę zjadłem by nie tracić czasu. Zachodzimy jeszcze do sklepu z płytami, wiekszość to VCD, czyli wideo CD, tak jak w Japonii, pewnie z powodu popularności karaoke, ale tego nie mam na czym odtworzyć! Szkoda, bo różne ciekawe rzeczy można w VCD dostać. Kupuję cztery płyty, jedną celtycką, jedną z klasyczną chińską muzyką, są tu bardzo tanie, kieszenie mam już wypchane książeczkami i małymi figurkami, które kupiłem na prezenty.

Wracamy koło 7-mej, mocno zmęczeni. Robię sobie gorąca kąpiel, łażąc po ulicahc Pekinu można się nieźle zakurzyć. Puściłem sobie przez głośniczki komputera jedną z płyt CD, ten Hinze jest rewelacyjny, technicznie też nieźle to wychodzi, ale w Tokyo kupę dla Ali słuchawki to będę mógł jeszcze lepiej posłuchać. Puściłem sobie pokaz zdjęć, całkiem ładnie to razem działa. Czas się zbierać, o 8-ej rano muszę jechać na lotnisko. Koniec wakacji, czas lecieć do pracy.

Poniedziałek.

Wyruszamy taksówką razem z Jackiem o 8-mej, ale korki na obwodnicach, powoli to idzie, samolot mam o 10:45 a tu stoimy, kierowca mówi tylko po chińsku, dopytujem się o czas odlotu, w końcu zjeżdżamy z obwodnicy i droga robi się pusta, docieramy przed 10-tą do lotniska a tam nispodzianka - trzeba zapłacić 90 juanów opłaty lotniskowej, nie przyjmują kart kredytowych ani jenów, więc trzeba stać w kolejce do wymiany pieniędzy, atmosfera robi się nieco pospieszna, ale w końcu bez kłopotów ładuję się do Boeinga 747 lecącego do San Francisko z postojem w Tokyo. Lotnisko w Pekinie robi wrażenie nie większego niż w Warszawie.

Z Narity dzwonię do Andrzeja, wsiadam w limited express a tu siedzący obok mnie gość po 10 minutach jazdy pyta, czy my się czasem nie znamy? To chińczyk pracujący w RIKEN, spotkałem go na jakiejś konferencji, przegadaliśmy całą drogę, on wraca właśnie z konferencji w USA. Co prawda w Ikebukuro to ja się lepiej orientuję niż on, ale za to wie dokładnie gdzie w RIKEN podjechać pod drzwi Instytutu. Przed budynkiem spotykam Thomasa, Niemca który tu pracuje robiąc modele psychologiczne, rozmawiałem z nim już w Kita Kyushu. Andrzej już na mnie czeka z papieramy do wypełnienia i pieniędzmi na życie, jutro jest 3 listopada, tutejsze dni kultury, trzeba będzie zajrzeć na Rikkyo, pamiętam, że były tam przeglądy grup jazzowych, porobię trochę zdjęć swojej starej okolicy. Andrzej przedstawia mnie paru osobom, jest tu jeszcze dwóch gości z Polski, idziemy w trójke z jednym z nich na kolację, dobrze tu karmią i za grosze, za hotel też płacę 1700 jenów dziennie. Andrzej ma spory gabinet, ale reszta siedzi w wiekszej sali podzielonej na boksy.

Rozmawiamy do 10-tej, usiłuję zajrzeć do jakiejś poczty w domu, ale idzie to wolno więc odpowiadam tylko na kilka pilnych listów, Shiro musi nagle wyjechać do Ameryki, więc nie będzie go w Toyohashi, szkoda, ale za to będzie tam nieco luźniejsza atmosfery i wszystko już na mój przyjazd zaaranżowane. Yoichi przysłał zaproszenie na niedzielę do swojego domu, też miło. Niestety Karolowi znowu odbija, przysłał jakiś bełkotliwy list oskarżający Diercksena o konspirację przeciwko niemu i drugi, że ci pieprzeni kursanci nie intresują się Javą i że nie będzie już z tego powodu nauczał nawet za dodatkowe pieniądze. Jutro rano spróbuję uporządkować nieco pocztę, powinno działać szybciej. Jutro na popołudnie umawiamy się z Anną Preis, która jest tu na długim stypendium, sama zajmuje się psychoakustyką, ale kontakty z ludźmi od analizy sygnałów z RIKEN będą jej pewnie przydatne, umawiałem się z nią wcześniej emailowo, ma przyjechać wieczorem.

Pokój mam spory, Andrzej wszystko mi pokazuje i tłumaczy i jeszcze chciałby przywieźdź jakieś jedzenie, to duża przesada, na dole są automaty z jedzeniem i piciem, kuchenka, więc sobie poradzę. Dostałem kartę do budynku, więc mogę wchodzić w każdej chwili. Robię sobie ofuro i koło 11-tej zasypiam.

Wtorek

Budzę się o 8:30, nareszcie się porządnie wyspałem. Cicho tu i spokojnie, idę na śniadanie. Trochę błądzę po terenie, w laboratorium siedzą chłopcy, ale Andrzeja nie ma do 11-tej. Robię porządek z pocztą, jakoś trudno mi jest umówić się z Hayashim co do klucza w czwartek, Andrzej chce by sie tu jeszcze pojawić na lunch z rana, bo powininem być 3 dni robocze. Idziemy na drobne zakupy, trochę kaki i napojów, potem rozmawiamy do 3- tej, potem idę na dworzec (20 minut), wsiadam w pociąg i jadę szybko do Ikebukuro, przypominam sobie stare okolice, zaglądam na Rikkyo, robię parę ujęć kamerą bo akurat są uroczystości z okazji Dni Kultury, zaglądam do Osamury, który nadal jest w Georgii a jego laboratorium zmaknięte na cztery spusty, wracam na dworzec, i w Wakoshi czekam na Annę Preis, nie jestem pewien czy ją poznam bo tylko raz się widzieliśmy, ale ona mnie poznała od razu. Przegadalismy z nią i Andrzejem cały wieczór, te psychoakustyczne rzeczy są dla nich tu interesujące, kompetentna kobieta i ma tu doskonałe warunki, dali jej duże mieszkanie za niewielkie pieniądze i płaca za podróże do Polski, jej szef jest bardzo bogaty, tylko na University of Tokyo to się da zrobić; Anna obiecała mi jakieś namiary na sławistów w Tokyo, podobno chcą robić wymianę studentów z japonistami w Polsce, może się to Kubie przyda. Andrzej zabiera nas na obiad a ja na piwo z automatu w instytucie, rzostajemy się z Anna koło 11-tej a z Andrzejem przed pierwszą, ale nadal jest wiele rzeczy do omówienia. Namawia mnie by tu przyjechać jako szef laboratorium na 5 lat, ale to kawał życia, wcale nie wiem, czy bym chciał. Dzisiaj mam referat, trzeba trochę pospać.

Środa.

Rano załawiam sporo poczty, Geerd przysłał nowy projekt... [...] Koło 12-tej poszliśmy na lunch a potem pograć w badmingtona, ja nie bo nadal czuję się podle. Poszedłem zpałacić za hotel i wróciłem do biura na czas by zebrać folie i pójść na seminarium - wypadło bardzo dobrze, było sporo pytań, chociaż Andrzej mnie uprzedzał, że może nie być dyskusji, ludzie byli pod wrażeniem naszych wyników, zrobiłem też krótki przegląd paru innych tematów, nad którymi pracujemy. Andrzej strasznie mnie wychwalał [...] zobaczymy co z tego wyjdzie. Przyniosłem mu po godzinie informacje o analizie EEG na podstawie których można od ręki napisać projekt rozszerzający ich obecne badania.

Koło piątej poszliśmy po Mariko, maiła przyjechac pociągiem ale przyjechała o parę minut wcześniej i poszła inną drogą, w końcu wrócilismy do laboratorium, gdzie Mariko już czekała. Poszliśmy na obiad do bardzo przyzwoitej japońskiej resteuracji, z japonką znacznie łatwiej, Andrzej stawiał, potem odprowadziliśmy ją na dworzec i okazało się, że nie ma biletu miesięcznego, który kosztuje 1,5 mana, zadzwonilismy do restauracji i poszliśmy szukac do laboratorium - nie ma śladu. Przegadaliśmy sobie do późnego wieczora, pokazałem jej zdjęcia z domu. Andrzej jest nią zainteresowany bo dziewcznyna inteligentna i nadaje się na asystentkę lepiej niż jego obecna sekretarka, więc chce ją zatrudnić a ona też jest mocno zainteresowana nową pracą bo ich biuro mogą zdaje się rozwiązać. Andrzej wspominał, że jego ojciec polował i kiedyś zabrał go ze sobą, ale strzelanie nie sprawiało mu przyjemności i czuł się dziwnie gdy zastrzelił pierwsze zwierze. W końcu zrobiło się późno [...].

Dzień jest za krótki by zmieścić wszystkie pragnienia ...

Czwartek

Musimy jeszcze sporo omówić a potem czeka mnie jeżdżenie pociągami do Ikuty po klucz do gościnicy i by zostawić tam bagaż, a następnie do Ookayamy. Wstaję wcześnie, pakuję się, zabieram walizkę i wędruję do labu, ale nie ma jeszcze zbyt wielu ludzi. Znowu niepokojące listy od Karola, napisałem mu by przestał ciągle myśleć o przeszłości i zaczął pracować, ale boję się, że i mnie do swojej listy winowajców w końcu dołączy. Andrzej zjawia się chwilę wcześniej, daję mu jakieś papiery, zupełnie zapomiałem o Mariko, ale on się niespodziewanie pyta, czy ona do mnie nie przyszła w nocy? Przecież nawet nie wiedziała, gdzie mieszkam - okazało się, że koło pierwszej uciekła mu z domu, może faktycznie się jej koło drzwi kręcił, a może jest nadmiernie lękliwa, mówiła, że boi się w ciemności przechodzić przez parking, gdzie trzyma samochód, a w dzieciństwie musiała chodzić 40 minut do szkoły i po drodze czaił się jakiś ekshibicjonista, kto wie. Nie mam czasu się nad tym zastanawiać, bo mieliśmy ustalić wspólny projekt, wspominam Andrzejowi o polskich grantach, ale on zaczyna od rzczy że w Polsce trzeba szkoły i drogi budować, że w szpitalach nędza, nie ma pieniędzy -- co to ma do rzeczy? Astronomowie czy fizycy wysokiej energii dostają miliony dolarów na duże projekty, chociaż budżet nauki jest bardzo skromny, przecież te szpitale i drogi nie będziemy z tych 0.6 procenta budżetu budować.

Tymczasem przychodzi Thomas z jakimś Niemcem z Erlangen, zrobili ciekawe zastosowanie do intelignetnego wspomagania wyprzedzania samochodów, ma to być w nowym BMW, Mercedesy klasy S mają już takie wspomaganie od roku. Powiniennem porozmawiać z Thomasem, ale nie ma kiedy, chyba jednak przyjadę tu w poniedziałek zamiast jechać do Kamakury.

Sekretarka zamawia mi taksówkę i zmierzam na dworzec z ciężką walizką. Niestety do Ikuty muszę jechać 4 poicągami, dość skomplikowane przesiadki ze zmianą linii, a to oznacza bieganie po długich schodach z ciężką walizką - kobiety z wózkami czy kalecy nie mają tu szans, na wiekszości dworców kolejowych nie ma wind ani ruchomych schodów. W sumie zajęło mi to ponad dwie godziny, na szczęście gościnica Meiji jest kilkaset metrów od dworca. Po drodze łapię jakieś kanapki, bo nic nie jadłem od rana, czekam na panią do 1:30, przybiega cała w ukłonach, zdaje się, że jestem jednym znielicznych gości, budynek oddano parę miesięcy temu, ładne pokoje, chce mi wsyzstko pokazać ale spieszę się na pociąg, po drodze dzwonię do Hayashi, że wszystko w porządku, i po kolejnych czterech przesiadkach, szukaniu dorgi w Jugaoka, gdzie nie ma żadnych napisów w romanji, docieram w sam czas do Ookayamy. Stacja niewielka, Kosugai zjawia się po chwili z paroma studentami, niestety Oogawie zmarł ktoś z rodziny i pojechał na pogrzeb. Jestem dość zmęczony dzisiejszym dniem, nie wiem, jak to wypadnie, sekretarka Oogawy cała w ukłonach, przyniosła ciastko i herbatę, ale ja potrzebuję mocnej kawy. Podaje mi koperte, mówiąć, że to niestety bardzo mało pieniędzy, ale kiedy ja później otwieram są w niej dwa many, a to najwyższa stawka za referat, jak mówił Andrzej. Tokyo Institute of Technology ma w Japonii podobną pozycję co MIT w Stanach, rzeczywiście sporo tu gaijinów na kampusie no i angieski pracowników jest znacznie lepszy niż przeciętna na innych uczelniach.

Schodzimy do sali seminaryjnej, Kosugi przedstawia mnie po japońsku, w sumie sporo ludzi się zeszło, jakoś to idzie chociaż nie jestem w pełni zadowolony bo widzę, że mój mózg jest zmęczony i nie zawsze znajduje odpowiednie sformułowania, niemniej dyskusja dość długa, z dziesięć pytan, jak na Japonię to naprawdę rzadkość, trzymałem się jednej godziny, ale w sumie przeciągnęło się prawie do szóstej. Kosugi ma współpracowniczkę z Bułgarii, była studentka Nika Kasabova, spotkałem ją już raz w Houston. Oprócz Kosugi i niej jest jeszcze dwóch profesorów i dwóch doktórów, w restauracji przyjmują nas ukłonami, mamy osobny pokój, skaczą wokół nas, przynosza różne ryby, prawdziwe japońskie przyjemości. Mają nawet ume, popijamy na deser, dopytuję się o szczegóły programu, Kosugi zamierza robić model ciała migdałowatego, wywlekam swoje teorie ale i słucham jego planów, dobrze się nam rozmawia. Wspominam, że to podobne do założeń programu w RIKEN ale on mówi - nie chcę krytykować ale ... no cóż, Amariego nikt tu nie będzie krytykował, ale ... Zgadzam się z nim w pełni, Amari nie robi wcale tego, co zaplanował.

Rozmawiałem o tym wcześniej z Andrzejem, ich plany tworzenia mózgu pozostały w sferze deklaracji, a to co robią nie pasuje do projektu. Zastanawiam się, na ile mu pomogać - on się na mózgu i tak nie zna i już chyba nie nauczy, komputerowo jest mało rozgarnięty, w Internecie nie potrafi znaleźć użytecznych informacji... Kiedy odwiedzałem Amariego w 1994 roku chciał mnie zaprosić z referatem, ale ja się nie zgłaszałem jako kandydat do RIKEN. Zaułki niespełnionej przyszłości .... z pewnością laboratorium wyglądało by to teraz inaczej, ale czy lepiej? Andrzej może ma wady, ale trzyma się jednego problemu i jest w tym dobry, pracuje w dziedzinie od 20 lat, przy Amarim oczywiście wypłynął jeszcze bardziej, a ja ciągle zmieniam zainteresowania. Podejrzewam, że na decyzję Amariego wpłynęła również moja wizjonerska praca, którą dałem wtedy jemu i Arbibowi - praca zbyt wizjonerska, chociaż nadal uważam, że prawdziwa, ale zapewne niezrozumiała dla nich. No cóż, my, geniusze pierwszego stopnia ... trzeba się jakoś pocieszać. Amari pewnie podjął racjonalną decyzję, ale jakiś smutek niespełnionych nadzieji chyba we mnie tkwi. Teraz to nie bardzo by mi się już chciało siedzieć tu przez pięć lat. W sumie łatwo tu zostać zagubioną duszą.

Ale kto nie jest zagubioną duszą? Patrzę w pociągu na ładną japonkę i nachodzi mnie ciąg fantazji seksualnych - stop, trzeba pilnować przystanku. Potem nachodzą mnie szlachetne uczucia, opiekuńcze, gentelmeńskie, potrzeba bycia dobrym, niezależność wynikająca z braku oczekiwań wobec innych, przyjemne uczucia, chociaż w duszy zakątku ciągnie do właściwie sam nie wiem czego, seksu, pieszczot, chociaż wiem, że z większością kobiet - zwłaszcza tych młodych, niedoświadczonych, chudych dziewczyn, które tu jadą - nie byłby to żaden fun.

Kosugi daje sygnał do odwrotu koło 8-mej, widać rezerwacja naszego pomieszczenia w restauracji się kończy. Panienka czeka z łyżką do butów, żegnamy się i zdaje się, że Kosugi szczerze mówi, że ma nadzieję zobaczyć mnie tu na dłużej w przyszłym roku, oczekuję propozycji, chyba zrobiłem tu dobre wrażenie, pomimo ogólnego zmęczenia. Wsiadam w 4 pociągi po kolei i dojeżdżam przed 10-tą do Ikuty, okolice Tokyo pełne są setek pociagów nabitych ludźmi. Moja wanna do ofuro jest wyjątkowo głęboka, ledwo wystaje mi szyja. Trzeba trochę odpocząć bo jutro o 9-tej przyjedzie Hayashi.

Piątek

Śniło mi się wielkie tsunami, stałem nad brzegiem morza, usiłowałem zakręcić szyby widząc nadchodzącą falę. Wstaję koło siódmej i zabieram się za porządkowanie folii i poprawianie pracy, chociaż trzeba by jakieś śniadanie skombinować. Hayashi zjawił się o 9-tej, wypilismy kawę, portierka skakała wokół nas jak ptaszek, rzucała się biegiem do telefonu, skąd oni takie biorą? Poszliśmy na Meiji, z 15 minut spacerkiem, spore budynki na górce, mają tu rolnictwo i naukę, pozostałe wydziały są w centrum Tokyo. Posiedzielismy chwilę u niego w biurze, odebrałem kopertę z napisem "Dear Prof. Duch" i poszliśmy na referat, który był o 10:30, jak na tutejsze stosunki wczesnie, bo koło 10-tej w jego labie dwóch stuentów jeszcze chrapało. Referat wypadł dobrze ale większość studentów to i tak nie rozumie angielskiego, więc widać było, że przysypiają, martwe dusze. Po referacie poszliśmy na lunch, pooglądałem trochę książek, ma sporo plus wszystkie pisam z dziedziny, on poszedł na jakieś zebranie, zsotawił mi otwarty pokój dla gości, ja zszedłem do studentów, cały dzień połaczenie z Polską nie działa, jakiś okropnie zmęczony się zrobiłem, nie da się wydrukować pliku z Worda, robi się zły postscript, szlak by trafił Microsoft. Mam wrażenie, że Hayashi nie zawsze rozumie co do niego mówię - usiłuję się dopytać, czy mógłby przeanalizować swoją metodę nasze dane, ale nie bardzo udaje mi się uzyskać odpowiedź. Może ma reguły, które chciałbym dodać do naszej wspólnej pracy? Też nie bardzo wiadomo. Umawiamy się z nim po zebraniu, spróbujemy podyskutować o jego pracy, może coś mi się uda z niego wyciągnąć, ale coraz bardziej jestem zmęczony współpracą z japońskimi uczonymi - nic nie potrafią powiedzieć jasno i wyraźnie.

Hayashi poszedł na zebranie, ja do pokoju dla gości, trochę odpocząłem i poszedłem do studentów, którzy chcieli ze mną podyskutować, mają zaimpelementować moją metodę, zabrałem trzech ze sobą do pokoju gościnnego i tłumaczyłem ponad godzinę; Hayashi podziękował mi za współpracę. Mam nadzieję, że coś zrobią, zawsze to jedna więcej implementacja. Porozmawialiśmy chwilę i ustaliliśmy, że pojdziemy na obiad jutro a nie w niedzielę, więc będę miał całą niedzielę wolną, to mnie cieszy, połażę po Tokyo. W końcu poczta się odblokowała, Kuba napisał, dostał stypednium. Tak więc Hayashi poszedł na kolację ze swoim synem a ja korespondowałem ze swoim; umówiliśmy się jutro na uniwersytecie, mam nadzieję, że się czegoś dowiem o jego metodzie, ale wygląa to podejrzanie, z pracy niewiele da się zrozumieć, innych wyników poza tymi nieznanymi nikomu danymi brakuje, zobaczymy. Wróciłem do gościnicy przed siódmą, w okolicy nic ciekawego nie ma, trzeba będzie poszukać czegoś do zjedzenia. Nie oddałem karty otwierającej drzwi wejściowe Andrzejowi, ale i tak planuję tam pojechać.

Hayashi zadzwonił, że będzie w pracy dopiero koło 11-tej. Na szczęście mam co robić. Znalazłem w sklepie dobre Ume-shu, słodziutkie. Co prawda nie wypada pić samemu, ale co zrobić, przeszedłem się po okolicy, rzadko przez gaijinów nawiedzana, żadnych napisów w romanji, same krzaczki, więc trudno znaleźć jakąś restaurację by coś zjeść, w końcu trafiłem na jakieś rybne hamburgery i zupki. Ochłodziło się ale nie udaje mi się przełączyć klimatyzacji na grzanie, pilot ma same kanji.

Sobota, 7.11.98

Budzę się o 6-tej, miałem jakieś interesujące sny ale zapomniałem. Każda chwila jest spełnieniem. Dlatego nie ma sensu mówić o celu, chociaż czasami jest dążenie w określonym kierunku, spełnianie jakichś potrzeb, które ujawniają się stopniowo lub znienacka. Co chciałbym osiągnąć? Kiedyś było to wiele, teraz chociaż robię naprawdę dużo nie zależy mi na rozgłosie, nie podniecam się zbytnio ani pochwałami ani krytyką, chociaż w dalszym ciągu jestem bardzo emocjonalny, łatwo się wzruszam przejawami szlachetności czy czułymi scenami na filmach. Wspominając niektóre przeżycia głos mi drży, emocje same napływają, ale to nie są przeżycia ego, raczej coś takiego jak wrażenia po pierwszym sesin, kiedy nagle świat zamarł i stałem sam przed drzewem w lesie. Uczucia są zawsze wskazówką, dokąd naprawdę warto dążyć.

Krakanie kruków i dzwonki na przejeździe kolejowym, szum rzeki za oknem, szum klimatyzacji, wszystko to części mojego ja, wrażenie powstające we mnie, nie istnieja poza mną, gdyż nie są wrażeniami, lecz tylko wibracjami powietrza, a więc czymś zupełnie innym niż wrażenia. Miał rację biskup Berkley, istnieć znaczy z mojego punktu widzenia tyle co być postrzeganym, bez postrzegania forma istnienia jest całkowicie różna, jest niewyobrażalna, bo wszystko, co sobie możemy wyobrazić oparte jest na naszych przeżyciach.

Pracowałem do 10:40, czas iść na uniwersytet. Trochę się zgubiłem po drodze, łaziłem po jakiś górkach, ale kiedy przyszedłem Yoichi i tak był niegotowy, wysyłał jakieś faksy i udawał zajętego, odniosłem wrażenie, że chce uniknąć dyskusji i nie bardzo wie o co chodzi, ale w końcu zaciągnęłem go do pokoju gościnnego, gdzie jest dużo miejsca, i okazało się, jak też i podejrzewałem, że ich rezultaty są naciągane, żadnych reguł do pokazania nie mają, liczby nie do odtworzenia, więc w końcu ustaliłem, że po prostu wspomnę w pracy, iż są to dane używane wcześniej. Jego graduate students robią jedynie pracę magisterską, nie ma żadnych doktorantów, jedyna zaleta tego miejsca to dobra biblioteka bo poza tym nie bardzo jest z kim rozmawiać. Żadnych projektów mi w końcu nie pokazał, więc poszedłem do domu wprowadzić nieco poprawek do pracy, prosząc go by przesłał mi uwagi, ale on pewnie tej pracy i tak nie zrozumie, w sumie dostalismy od niego dane, które nie on zebrał, aż głupio człowieka dopisywać, ale najwidoczniej bardzo mu na tym zależy. Poszlismy razem na lunch i umówilismy się koło 6-tej na zapowiedzianą wcześniej kolację.

Poszedłem do domu i narobiłem ostatecznych poprawek, ale mnie nieco zmorzyło, przespałem głębokim snem z pół godziny, zbudziłem się nie wiedząc gdzie jestem i która godzina, na zegarze była prawie piąta, niebo tkaie różowe, wydawało mi się, że to rano i zdziwłem się, że tylu ludzi widać na dworze. Yoichi zadzwonił za chwilę, że już po mnie idzie, nagrałem mu ostatnią wersję na dyskietkę, wzięłem torbę z prezentem, a tymczasem zaprowadził mnie do japońskiej restauracji koło dworca, a przecież zapowiadał, że on i jego żona mnie zapraszają, nawet tydzień temu mi to przez mail przysłał -- w tej sytuacji prezentu mu nie dałem bo w restauracji to jakoś nie wypadało. Zjedliśmy surowej ryby, jeża morskiego i parę ikrę węgorza i pożegnaliśmy się zaraz po szóstej. Chociaż staram się nie mieć oczekiwań to jednak cała ta sytuacja mnie zaskoczyła, nie jestem nawet pewny, czy zaaranżował opłatę za hotel, czy mam to zapłacić z pieniedzy, które dostałem. Niestety tego typu niedomówienia i bałagan często się tu zdarzają i powodują, że trudno się z japończykami pracuje. Całe szczęście, że nie przyjechałem do niego na dłużej jak pierwotnie planowaliśmy.

Wróciłem do domu i zabrałem się za poprawianie kolejnej pracy - jutro niedziela, będę się obijał cały dzień, koniec!

Niedziela

Niestety wstałem znowu wcześnie, ruszyłem powoli w stronę miasta, z okien pociągu widać było Fuji-yamę więc zatrzymałem się w Shinkjuku, wjechałem na szczyt wieżowca ale w Tokyo już powietrze było zmaglone i niewiele było widać. Z korytarzy podziemnych zniknęli wszyscy kartonowcy -- podobno był pożar i potem ich usunięto. Pjechałem do Roppongi odwiedzić Annę, dom znalazłem bez kłopotów, pogadaliśmy trochę i posłuchaliśmy jakichś CD, ona miała rewelacyjengo argentyńczyka grającego na akordeonie, dość ambitne przeróbki tanga, nazywa się Alberto Piccioli czy jakoś podobnie. Ruszyliśmy w stronę Eihei-ji, znalazła się bez kłopotów, całkiem blisko Roppongi, obeszliśmy światynię, duży drewniany posąg kannon, cmentarz, trochę jej potłumaczyłem co jest co w światyni. potem ruszyliśmy w stronę onomotesando i deptaka prowadzącego do Harajuku, pokazała mi jakiś sklep z awangardowymi kreacjami, pełno było tam ludzi niecodziennie ubranych, potem zaszlismy na deptak i ja pokazałem jej sklep z Beatelmanią, były tam CD zupełnie poza Japonią nie psotykane, np. kolekcja wszystkim nagrań Lennona, akurat puszczali bardzo dobre rzeczy których nigdy nie słyszałem, ale drogo, niektóre specjalne wydania płyt nawet rzędu paru tysięcy dolarów.

Zjedliśmy trochę w okolicach Harajuku, prawdziwie japońska knajpa bez menu po angielsku, Anna uczy się tu japońskiego ale nie czyta, i powędrowaliśmy do Roppongi, zaszliśmy do laboratorium Anny, to część Uniwersytetu Tokyo ale leżąca daleko od głównej części, którą kiedyś odwiedzałem. Ma ciekawe wyniki dotyczącej subiektywnej głośności słyszenia obuusznego - jeśli dźwięk się zmiesza i dochodzi do uszu taki zmieszany to przy zbliżaniu się źródeł, np. samochodów, nie wydaje się tak głośny. Chyba rozumiem dlaczego - jeśli to efekt uwagi poświęcaniej dźwiękom o różnej ważności w zalezności od odległości to gdyby zachować relacje fazowe pozwalające na umiejscowienie źródeł dźwięku to relacje głośności by się nie zmieniły. Jak się wrażenia głośności korelują z możliwością określenia odległości? Ten instytut akustyki robi różne projekty przemysłowe i testują często sale akustyczne, przyjemne zajęcia. Anna przesiedziała w Szwecji dwa lata, rok w Monachium i teraz dwa lata w Tokyo, biedny Andrzej zajmuje się dziećmi, córkę ma 9-letnią, a syna 16-letniego. Jak byli tu wiosną pojechali do Kyoto i zatrzymali się u pani Tani, gdzie 4 lata temu też nocowałem.

Żegnamy się przed 9-tą, jadę ponad godzinę do swojej Ikuty, muszę pomyśleć, co tu zrobić jutro bo Andrzej od rana ma jakąś delegację z Singapuru. Nie wiem, czy jest sens jechać do RIKEN bo może nie będzie wiele czasu przedyskutować projekty, może powinienem gdzieś po drodze zostawić walizkę, bo we wtorek jadę shinkansenem do Toyohashi. Może jednak lepiej pojechać na dzień do Kamakury? Wieczorem jest trzesienie ziemi, 3-4 stopnie, ale krótkie, stojąc w łazience odnoszę wrażenie, że ugina się plastikowa podłoga. W TV pokazują siłę wstrząsów w różnych obaszarach Japonii, nic groźnego -- na razie.

Poniedziałek.

Zaczęłem się zbierać koło 7-mej, portierka zjawia się dopiero o 9-tej, muszę oddać klucz. Schodząc spotkałem gościa z wydziału rolniczego z Edmonton, polskiego pochodzenia, słyszał o Mariuszu ale go nie zna. Porozmawialismy trochę, portierka zrobiła nam kawę i poprosiła do środka, przedstawia się gościom, miła kobieta, ale niewiele mówi po angielsku. Wsiadłem w pociąg i pojechałem do Tokyo, gdzie przez prawie godzinę błądziłem po dworcu w poszukiwaniu dużego boxu na walizkę, w końcu trafiłę do umieszczonej za dworcem przechowalini bagażu, niestety do odebrania na drugi dzień to już 820 jenów, trudno. Pojechałem do Akihabary, przez pół dnia rozglądałem się za słownikiem dla Kuby, kupiłem baterię do kamery, baterię dla Ali, kabel DV i 5 kaset DV, ale słownika nie znalazłem tanio, same nowe modele, może w Kyoto.

Pojechałem do Wako gdzie dotarłem koło 2-giej, po drodze zjadłem na dworcu jakąś kanapkę. Odpisałem na maile, napisałem uwagi do projektu Gerda, wymieniłem z nim z 5 listów w tej sprawie, napisałem do Anny o jej wynikach, o dziwo odpisała z wielkim zainteresowaniem, że tego typu rozumowania nie widziała, bo ludzie zawsze odnoszą się w psychoakustyce do parametrów dźwieku, a ja do wrażeń i działania mózgu - w końcu to ma być psychofizyka, an ie sama fizyka. Porozmawiałem z Thomasem, dałem mu wszystkie swoje schematy i notatki na temat integracji sensomotorycznej, które zrobiłem rok temu u psychologów, może mu się to przyda, o pewnych pracach nie słyszał, po czym zbarałem się za pisanie krótkich streszczeń projektów dla Andrzeja, napisałem cztery, pobiegłem do stołówki by coś wieczorem zjeść, odbiłem pewnie ze 20 spisów treści ciekawych książek i zrobiło się po 10-tej, Andrzej chciał bym przeczytał jego sprawozdanie, mają oceniać ich jednostkę, więc poszlismy do jego domu. Typowy japoński dom, 3 małe pokoje, kuchenka, łazienka. Rozmawialismy do 2-ej rano, Andrzej znowu mnie wkoło chwali, zwłaszcza był pod wrażeniem panelu dyskusyjnego w Anchorage, gdzie moje wystąpienie odebrał jako bardziej sensowne i ciekawe niż Werbosa, Grossberga czy Freemana. Trochę poczytałem jego sprawozdanie, ale nie zdążyłem dokończyć bo zrobiło się późno.

Wtorek

Wstaje przed siódmą i kończę sprawozdanie, Lorena McKennit podspiewuje mi z MP3, ale przez słuchawki słychać niedoskonałości takiej kompresji. A miałem takie przyjemne plany na poniedziałek - dzień w Kamakurze ... Powinienem ruszyć w stronę Toyohashi gdzieś przed południem, gdzieś trzeba wymienić pieniądze, japoński jen znowu spadł bo ludzie zaczęli wykupywać dolary, w Toyohashi pewnie nie ma blisko poczty a potem nie będę miał ani chwili czasu, został juz niecały tydzień. Zrobiło się po 9-tej a Andrzej ciągle śpi.

Porozmawialismy jeszcze z rana o różnych rzeczach, Andrzej wyciągnął mnóstwo jedzenia na śniadanie specjalnie dal mnie kupionych i cały czas bardzo zachęcał - martwi się tym sprawozdaniem, chociaż z drugiej strony i sytuacją rodzinną, jak jeszcze z rok nie wrócici, to nie wiadomo jak się żona mu zachowa, jest młodsza o 7 lat, tu się nudziła a w Warszawie kto wie... Wyszliśmy przed 11-tą, pojechałem do Tokyo, wybrałem pieniądze z książeczki i wymieniłe na czeki podróżne, zabrałem walizkę, wsiadłem w Shinkansen, najwolniejszą kodamę, staje w wielu miejscach ale i tak 300 km jedzie w niecałe 2 godziny. Siedzę więc w shinkansenie, podpisuję czeki i szukam telefonu Petera, ale mi skórkojad nie podał -- mam tylko telefon do Shiro ale to do niego na biurko a nie do jego grupy. Nie wiem, jak tam dojechać bo jak powiem taksiarzowi że Toyohashi Daigaku to się okaże że jest kilka części uniwersytetu w różnych stronach miasta. Nie ma się co martwić, dojedziemy, zobaczymy. Dzwonić oczywiście można z pociągu ale spróbuję się jakoś zorientować po przyjeździe, będe dość wcześnie a dzisiaj i tak nic nie planuję robić. Swoją drogą Peter nie odpisał mi na ostatni list z zapytaniem, o czym mam tu mówić na seminarium.

Wjeżdzamy w tunele, na południe od Yokohamy zaczyna się teren górzysty, okolice Fujijamy, niestety są chmurki i szczytu nie będzie widać. Dojechałem do Toyohashi po 3-ciej, zadzwoniłem do Usui ale odpowiedziała tylko taśma, do informacji nie ma co dzwonić bo się pewie nie dogadam, ale widzę, że jest Toyohashi Information Center, staję więc w kolejce za gościem obsługiwanym przez panienkę, która szczerzy do mnie zęby z nakładką protetstyczną. Zadzwoniła na moją prośbę do informacji i na uczelnię, po 10 minutach szukania połaczyli ją z laboratorium Usui ale Petera akurat nie było - w każdym razie mam jego numer. Cały w usmiechach dziekuję jej szczerze i wędruję przed stacje zrobić krótkie ujęcie a potem do telefonu -- tak, Peter już po mnie jedzie, podałem nazwę knajpy na dworcu, w której usudłem przy kawie i pracy do przestudiowania. Istotnie Peter zjawił się w 20 minut, do TUT jedzie się pół godziny, ale akurat był w mieście. Pojechaliśmy na uczelnię, to jednak dość daleko, zaszedłem do labu, przypomniałem sobie paru ludzi, jest tu prof. Toda, obejrzałem salę seminaryjną w której dwa lata temu miałem parę wystapień (pokazałem im miedzy innymi co mozna znaleźć w Interencie), porozmawiałem z kilkoma osobami, dzisiaj wieczorem Peter jedzie na jakieś spotkanie towarzyskie i będzie późno jutro, więc mam dzień wolny, to i dobrze, będe mógł przynajmniej skończyć i powysyłać dwie prace, które po drodze poporawiałem, co prawda zapowiadają, że mogę robić sightseeing i jest jeden student gotów mnie obwoźić ale to może po południu. Shiro przykazał im się mną zająć i obiecał zwrócić pieniądze, więc chyba planują jakąś imprezę po seminarium. Okazuje się, że na konferencji w Kitakyushu Shiro został wybrany wiceprezydentem APNNA i dlatego pojechał na nieplanowaną konferencję do USA.

Zaglądam do maila, zapowiadają nam inwentaryzację jeszcze w tym roku, Kuba doprasza się o te słowniki nawet za 3,5 mana, ale mnie już tyle jenów nie zostało bo shinkansen drogi a część wymieniłem w Tokyo na czeki w dolarach. Zostawiamy walizki w moim keikanie i wracamy na kolację bo od śniadania nic nie jadłem, napotykam doktoranta, który nazywa się chyba Hayasaha, jemy razem kolację i rozmawiamy. Mozna się z nim porozumieć, staram sie mówić wyraźnie. Wracam do keikanu, wieje wiatr, czyste niebo, ktoś w oddali gra na flecie, krzewy azalii i sterta starych pralek, lodówek i innego sprzętu w ciemnej alejce, na końcu której są domy studenckie. W keikanie mam prawdziwe, towarzyskie ofuro, ale zadawalam sie własnym, ustawiam sobie 42 stopnie do kapieli, w sam raz. Włączyłem płyty z Chin na CD-ROMie, mam teraz słuchawki więc mogę je porządnie odsłuchać. Muzykę celtycka bardzo przyjmnie się słucha tylko jak wyłączyć komputer nie wyłączając CD-ROMu?

Coś się wieczorem ziemia tu kołysze, wstrząsy drobne ale ciągle się powtarzają, nie podoba mi się to. Pracowałem do północy, postram się jutro dokończyć rozdział do książki o diagnostycznych systemach rozmytych.

Środa

Śniło mi się okropnie pokrętnie, jakieś długie igły do wbjania w serce, grupa ludzi, która po kolei podchodziła by ich w ten sposób zabić, może to te wstrząsy takie sny spowodowały? Z rana próbowałem zrozumieć, jak się obsługuje maszynę do grzania wody -- ma 4 przyciski i trudno z niej wodę wylać, niestety skomplikowane kanji przy nich są a instrukcja jest od maszyny całkiem innej firmy. W końcu trafiłem na odpowiednią kombinację. Doskonały jest ten Chris Hinze, którego kupłem w Pekinie. Od rana zdążyłem sporo prace poprawić.

Do labu wybrałem się koło 10-tej, odpowiedziałe na trochę maili i wysłałem pracę jurkowi Korczakowi oraz druga pracę chłopakom, mam nadzieję, że przeczytają, pewnie jest tam parę drobiazgów do poprawienia. Koło południa poszlismy na lunch z Tobą i Hayasakim a potem zabrali mnie na zwiedzanie - pojechalismy do Toyokawy, prawie godzinę drogi samochodem od Toyohashi. Jest to trzecia co do wielkości świątynia Soto w Japonii, ale oczywiście Toda ani Hayasaki nie mieli pojęcia o buddyźmie i nie widzieli różnic z szintoizmem - pewnie w warstwie ludowej są nieiwlkie. Toyokawa to potężny kompleks, jest tam spora świątynia szinto, ale głownie to klasztor i obiekty Zen Soto, widzieliśmy mnichów śpiewających darani, długi korytarz łaczy zendo z innymi pomieszczeniami klasztornymi. Najbardziej zaskakujące jest cmentarzysko lisów, pełno tu lisich figur na każdym kroku, w tym miejscu była legenda o białym lisie, który pojawił się i odwrócił wszystkie nieszczęścia od mieszkańców więc zaczęli go czcić jako boga. Ciekawa mieszanka ludowych kultów, szinto i buddyzmu. Toda stwierdził, że to dziwne, że ja im japońskie wierzenia tłumaczę a nie odwrotnie.

Z Toyokawa pojechalismy na górę, z której jest widok na toyohashi i Pacyfik, ale widok jeszcze był zmaglony, weszlismy na górę co wymagało 20 minut ostrego picia się pod góra, częściowo dodano schodki i liniy, Toda się mocno zasapał, widok istotnie był wspaniały, na szczycie ładne skałki i widać drugą stronę gór. Zeszlismy na sam zachód słońca, nieco lepsza widoczność się zrobiła. Wrócilismy o 5:30 na uniwersytet, tu już o tej porze całkiem ciemno, umówilismy sie na 6:30 ale byłem zmęczony i jak położyłem się na 5 minut tak wstałem prawie po godzinie. Odszukalem Todę, który też odpoczywał, i poszlismy w trójke z Hayasaką na obiad, zdaje się, że wylądowalismy w tej samej knajpie, co dwa lata temu z Shiro, głownie surowizna ale i pieczona ryba, popiłem ume-szu, było przyjemnie. Odwieżli mnie przed 9-tą do hotelu, wlazłem w piżamę i zaczęłem pracować nad rewolucyjnym pomysłem, który w międzyczasie mi przyszedł do głowy - MLP musi być równoważne optymalizacji reguł dla pomiarów obarczonych Gaussowskim błędem, ale pomimo słuchawek na uszach doszło mnie pukanie do drzwi - zjawił sie Peter. Wyciagnął mnie na piwo, przesiedzieliśmy w knajpie do 2-iej w nocy, faktycznie musi biedak jechać na pół roku do wojska bo inaczej nie ma się co w Słowacji pokazywać, a żona tam z dzieckiem wróciła.

Czwartek

Niestety znowu wstałem przed 7-mą, usiłowałem spać dłużej z marnym skutkiem, wczorajsze piwo i siedzienie po nocy niestety czuję w organiźmie, a dzisiaj powinnismy spędzić cały dzień na naukowych dyskusjach. Mam dzisiaj referat o 1-szej, jutro Nagoya, pojutrze Kyoto. Trzeba zadzwonić do Shige Yamammoto i Yoshiro Miyaty jak już tak blisko jestem. Napisałem do nich notkę, koło południa poszlismy na lunch a po lunchu Peter, Toba i Hayasaki walczyli z ich projektorem, zamiast zwykłego rzutnika mają kamerę i elektroniczny, w końcu udało się przyłączyć zarówno tą kamerę i pokazywać folie jak i moją kamerę, na końcu pokazałem kilku osobom fragmenty z wczorajszego dnia, ale niestety taśma się nadal zacina, więce lepiej ją zmienię. Referat poszedł gładko, chociaż pewnie rozumiały go 2 lub 3 osoby. Jest tu dość komunikatywny młody wietnamczyk - mówi, że połowa lat 80. była w jego kraju najgorszym okresem.

Po referacie rozmawiam ze 4 godziny z Peterem, przyniósł mi swoją pracę doktorska i dał egzemplarz, jest w niej również podziekowanie dla mnie, ładnie z jego strony. Dużo zrobił ale mam wątpliwości, czy pewne matematyczne wywody nie są czysto akademickie, Peterowi trudno pewne rzeczy zaakceptować i usiłuje bronić swój punkt widzenia, przynosi jakieś książki ale nic w nich nie ma o globalnych metodach, w końcu przyznaje, że sensei, tzn. Shiro Usui, też go naciska by pokazał empirycznie, że to działa. Po szóstej jedziemy z nim i Todą do knajpy, parę zamknietych ale w końcu lądujemy w jednej, gdzie daja dużo, dobrze i tanio. Shiro zdaje się wszystko zaaranżował, w tej kanjpie nie ma zdjęć więc trzeba mieć pod ręką japończyka. Pokazałem im parę zdjęć z konferencji. Wieczorem żeganmy się z Todą, Peter wpadł jeszcze na kawę i przesiedział do 1-szej, wykupałem sie już po jego wyjściu. Taśmy nie chcą się przewijać do końca w kamerze, trzeba dać ją do naprawy, w końcu znalazłem jedną, która może na początku się zaraz nie zatnie, porobie trochę ujęć w Kioto i Nagoi.

Piątek

Znowu wstaję rano, ale próbuję chwile dłużej poleżeć, jak tak dalej pójdzie to będę kompletnie niewyspany na referat, a dzisiejszy w pewnym sensie jest najtrudniejszy, bo nie jest techniczny tylko kognitywistyczny. Czas się pakować, Peter powinien tu być za godzinę, shinkansenem to tylko pół godziny do Nagoi, Furuhashi ma czekać na dworcu.

Peter zjawił się koło 10-tej, pojechalismy na dworzec, stał tam żebrzący mnich na tokuhatsu, zjadłem ciastko na dworcu w towrzystwie Petera i wbiegłem na peron, shinkansen już czekał. W pól godziny byłem w Nagoi i czekałem pod wielkim ekranem, trochę bezdomnych się włóczy, ale gdy po 15 minutach nadal nie było widać Takeshi zajrzałem do środka dworca, a tam były jakies inne ekrany i czekał Takeshi. Pojechalismy taksówką na uniwersytet, ponad pół godziny, załatwiliśmy formalności i zjedlismy przyjemny lunch. Takeshi pracował poprzedni w Mitsubishi i ma ze 20 patetntów, ale wszystkie są na firmę. Wróciliśmy do labu parę minut przed pierwszą, dałem mu pudełko pierników, ale jest na nim kamienica pod gwiazdą a nie dom Kopernika. Muszę się go zapytać co z tym specjalnym wydaniem Journal of Advanced Computational Intelligence, do którego napisałem artykuł, Peter zresztą też. Obiecuje, że w ciągu miesiąca będa publikować i przeprasza za zwłokę, pewnie sam nie napisał na czas.

Referat poszedł nieźle, było kilka pytań i paru dyskutantów, potem podyskutowałem z Takeshim -- ma facet dwie sekretarki i 1.5 godziny zajęć raz na semestr. Jak usłyszał, że ja mam 4 razy tyle i to w obu semestrach to się złapał za głowę. Pokazała mi parę projektów, ja dałem mu 6 prac w postscripcie do wydrukowania. Koło 6-tej pojechalismy taksówką na kolację we dwójkę, wypilismy cała butelkę chińskiego Shu Lin Chi, było przyjemnie. Koło ósmej dał mi bilet na taksówkę i wysłał na dworzec, gdzie wsiadłem w shinkansen i pojechałem do Kyoto. Kupiłem bilet bez rezerwacji i to był błąd - piatek wieczór, pełno ludzi, nie ma gdzie usiąść, ale na szczęście to niewiele ponad pół godziny. Dzwoniłem do Jarka z dworca ale bez skutku, z pociągu też nic, jak dojechałem nie mogłem go znaleźć prszed wyjściem z shinkansenu. Zadzwoniłem i była Halinka, jego żona, Jarek podobno gdzieś jest. Rozglądam się po dworcu, zaszedłem aż do głównej bramy ale nie widać go, więc wróciłem i dzwonię jeszcze raz - Halinka przeprasza, Jarka nie widać. Poszedłem w końcu do samego wyjścia z dworca i tam go znalazłem, zdaje się, że się sporo naczekał. Wzieliśmy taksówkę, bo było późno, to jednak dość daleko od dworca.

Przegadalismy prawie do trzeciej, a na następny dzień plany są ambitne, łacznie z odwiedzinami na uniwersytecie i party u szefa w domu. Nakatsuji podobno jak się dowiedział, że przyjadę to się ucieszył i zaprosił nas wszystkich do siebie. Jarek mówi, że jego associatet profesor często wspomina dyskusję ze mną, ale ja tylko byłem tu przez jedne dzień! Mieszkanie maja jak na japonię bardzo porządne, dwa duże pokoje, plus kuchnio-jadalnia, duzy długi balkon wzdłuż mieszkania, więc mogę spokojnie u nich spać. Arturt nie spał do północy, spory chłopak, mówi sepleniąc, bez r, ale chodził tu do przedszkola i mówi po japońsku i angielsku bez zahamowań.

Sobota.

Wstaję po siódmej i czytam pracę napisaną przez Jarka, reszta wstaje po dziewiątej, jemy snaidanie w japońskim stylu, sushi i kraby, po czym powoli się zbieramy, udało się pożyczyć dla mnie rower, więc jedziemy do gintakuji a potem Heian, akurat jest święto shigosan, pełno dzieci w kimonach, odwiedzamy ogrody Heian, najładniejsaze są wiosną, ciepło i przyjemnie, słoneczny dzień. Potem jedziemy na lunch pod uniwersytetem, odwiedzamy jeszcza lokalną świątynie w pobliżu, Jarek tu zachodzi czasami, jest pusto a park przyjemny, sporo zakątków. Kupuję butelkę spatlase dla Nakatsuji, wino z Hesji firmy Dr Zenzen, specjalnie na japoński rynek.

Rowery zostawaimy pod budynkiem inzynierii chemicznej i wędrujemy do labu, spotykam asystenta Nakatsuji i jego samego, cały w skowronkach, rękę mi ściska parę minut. Rozmawiamy przez godzinę, to znaczy on się głównie o badania nad mózgiem dopytuje, chce wskazówki do ogólnych książek. Zrobili tu obliczenia dla bakteriorodopsyny, całkiem duże molekuły, więc się śmieję, że może on krok po kroku do mózgu dojdzie, ja przeskoczyłem od małych do największego układu bezpośrednio. Idziemy do kolejki z gościem, który jest teraz na stypedium w Lund, JSPS funduje, warto się temu przyjrzeć, pamięta mnie z referatu 4 lata temu. Facet własnie przyleciał i podsypia momentami przy stole, Nakatsuji też przyleciał przedwczoraj z Ameryki, ale łyka melatoninę i mu pomaga. Spotykamy tam Halinę z Arturem i jedziemy w stronę Nakatsujiego, z pół godziny, kawał drogi. Pod dworcem czeka jego żona, bardzo przyjemna japonka, najpierw idziemy się najeść do niewielkiej francuskiej restauracji. Zajmuje nam to ponad dwie godziny, Nakatsuji wyrażnie dojrzał do roli dziadka, ma 3 synów, najstarszy chyba 28, najmłodszy 20. Bawi się z Arturem i gania po restauracji, bardzo to zabawne.

Wieczorkiem idziemy do jego domu, bardzo gustownie urządzony ogród w japońskim stylu i pokój tatami, najpierw chciał nas przy stole posadzić ale siedliśmy na tatami, posiedzieliśmy do 11-tej, mały był bardzo aktywny przez cały czas. Bardzo miło minął ten wieczór, machamy sobie na pożegnanie, muszę mu wysłać mail z referencjami.

Wracamy po północy do domu, długa dorga kolejką, rozmawiamy do pierwszej i idziemy spać, jutro kolejny długi dzień.

Niedziela.

Wstaję przed ósmą -- mam nadzieję, że te ostatnie dni odeśpię w samolocie. Zabieram się do porządków i pracy, ale reszta wstaje dopiero w pół do dziesiątej a mieliśmy wyjść o 10-tej do okolicznej świątyni z jakimiś znajomymi. Wieczorem podobno jest jakieś święto w którejś z świątyń, w międzyczasie muszę Kubie kupić słownik elektroniczny i trzeba zarezerwować busik na lotnisko - zadzwoniłem, niestety kiepsko po angiesku mówią ale nie ma kłopotów z rezerwacją, rzeba jeszcze raz zadzwonić. Zapisałem numer i koło 10-tej skończylismy sniadanie, Halinka tutejszym obyczajem gotowała ryż, spodobał im się rice cooker i zmaierzają zabrać ze sobą. Na dole w hallu czekał już pan Andrzej z japońską zoną i dwoma synami, jest tu już 11 lat, uczy francuskiego w kilku szkołach oraz usiłuje doktorat z socjolgii i urbanistyki zrobić, gość koło 50-tki. Zaprowadził nas nieco w kierunku od miasta, po 10 minuteach byliśmy na wsi, niewielka świątynia shinto, przestrzen sakralna zaczyna się od tory, miejsce rozsypywania prochów, święte drzewo otoczone sznurem - bóstw shinto jest 800.000, podobno niektóre kamienie zamieszkałe przez bóstwa wożą helikopterami by uniknąć ich odwracania, bo one tego nie lubią. Pan Andrzej nam sporo popowiadał, jego żona czytała niektóre napisy, chłopcy baraszkowali, dołaczyła również starsza wietnamka, której mąż jest ważnym urzędnikiem i ciągle w rozjazdach, to od niej dostałem rower. Ja również udzielałem nieco objaśnień w sprawach buddyjskich, bo na tym ona się znał słabo.

Powędrowalismy przez kręte uliczki wsi w strone większej śwaityni, gdzie miało być cąłkiem pusto, ale okazało się, że jest odpust, pełno stoisk i ludzi, odbywały się własnie buddyjskie nabożeństwa, długie recytacje, kazania, procesja w czasie której kapłan udzielał błogosławieństwa, do obiektów buddyjskich przyczepiono shintoistyczne, bramy zrobione z popisanych kul imitujacych różaniec, sporo ciekawostek. Zeszliśmy w ciągu 15 minut do shugakuin, bo była juz prawie pierwsza. Jarek mówił, ze dzieci pana Andrzeja mają tu rózne kłopoty i są izolowane, za parę lat fakt, że są z mieszanego małżeństwa będzie dla ich rówiesników atrakcją, ale zdaje się, że głupie matki straszą tu sowje dzieci zarazkami roznoszonymi przez obcych. Artur w jednym miejscu dmuchał w drewniany flet i rozzłościło to starsza sprzedawczynię, która zaraz ten flet zabrała.

Zrobienie i zjedzenie obaidu nieco się przeciągnęło i ruszylismy do Mioshinji dopiero koło 3-ciej, znaim dojechaliśmy autobusem i doszliśmy piechotą zrobiło się po czwartej, teren ogromny, setki obiektów, nie bardzo wiedziałem, czy najpierw wejść w ogrody czy obejrzeć całość, w końcu przeszlismy wkoło i obejrzelismy tylko jedne kamienny ogródek i zwyczajny, zrobiło się ciemno więc wróciliśmy do autobusu i pojechalismy do kolejki, Halina z Arturem do domu, mu przeszlismy na uniwersytet, zjarzelismy do labu, odpowiedziałem Shiro na list, wysłałem ostatni mail, zadzwonilismy do firmy przewozowej, chcą już o 5:30 przyjechać, trudno. Wsiedliśmy na rowery i pojechalismy do sklepów elektrycnzych, z 15 minut drogi wzdłuż rzeki, pełno restauracji z siedzącymi w nich ludźmi, ładnie w centrum, duży teatr Kabuki. W światyniach było cąłkiem pusto, na centralnych deptakach oczywiście tłok, chociaż i tu przy głównej ulicy jest parę świątyń, jedna wyglądała na konfucjańską.

Znalaźlismy sklepy elektryczne, ale po modelu opisanego przez Kubę nie ma śladu, jest tylko ten najnowszy model i to drożej niż w Akihabarze. Obeszlismy wszystkie skelpy, niektóre zaczynali już o 7-mej zmaykać, w końcu kupiłem maszynkę w jednym, gdzie było nieco taniej, ale pokrowca juz nie było odpowiedniego. Pełno tu nowości, czytniki DVD przenoścne, notebooki ultramini, notesy z kamerą. Wrócilismy do rowerów, pieszo ze 20 minut, i z godzinę do domu pedałowania. Po drodze kupiłem sporo umeshu, jedną butelkę na wieczór, trochę Haagen Datz. Posiedzielismy, pojedlismy, Halinka narobiła tempurę, sobę po indyjsku, curry do ryżu, pogadalismy do późna, pokazałem im smoka. Strasznie wstydliwa ta Halinka, ciągle mi mówi per pan, jakoś boi się użyć imienia, czyżbym tak poważnie już wyglądał? Przed naszym przyjazdem dzwonili, że będą o 6-tej busikiem na lotnisko. Skończyliśmy przed pierwszą, przepakowałem walizkę, połozyłem się na parę godzin i wstałem sam zaraz po piątej, zabrałem się za mycie a tu telefon, gość mi po japońsku tłumaczy, że jednak 5:30, ja mu tłumaczę, że miała być szósta, bo któś dzwonił, on nie rozumie i się w końcu wyłącza. Zbieram się w wielkim pośpiechu, Jarek idzie z walizką na dół ale niekogo nie ma, sprawdzam a na reklamówce są dwa numery, pewnie zadzwonilismy raz na jeden, raz na drugi, ale firma powinna być ta sama, zjeżdżam z Halinką za kwadrans szósta i za chwilę przychodzi kierowca, zabiera mój bagaż, żegnamy się, Jarek będzie co prawda przez 3 dni w Polsce wracając z Japonii ale potem od razu jedzie do Izraela, będzie dopiero przy końcu stycznia na 2 tygodnie.

Mikrobusik jedzie powoli przez Kyoto zbierając pasażerów, wstaje słońce, we mgle wygląda to ładnie, potem jedziemy autostradami ale niewiele z nich widać bo mają spore osłony dźwiekowe. Dojeżdzamy koło 9-tej, spokojnie się odprawiam, opłata lotniskowa jest tu droga, 2650 jenów. Ostatnie 2000 jenów wydałem na kubki i naczynie do sake. W samolocie obok mnie siedzi dwóch dużych holendrów, ale po chwili stewardesa przenosi ich do przodu samolotu, zostaję więc sam na 3 siedzeniach. Zaraz po śniadaniu ucinam sobie drzemkę a potem pokazują niezły film z Brucem Willisem, Mercury Raising, dobry film, potem chwilę odpoczynku i zbudziłem się na najnowszy koncert Rolling Stones, dobre na rozgrzewkę, coraz bardziej ich lubię. Miła podróż, dało się nawet trochę pracować.

W Amsterdamie zrobiłem trochę porządków z rachunkami, udało mi się kupić zgrabnego Dyskmena dla Ali, zaraz go wypróbuję. Działa doskonale, tylko trzeba mu kupić baterię, teraz dopiero płyta Hinzego robi wrażenie.

W Warszawie pełno taksiarzy na lotnisku, co za miasto. Wsiadam do airport express i dojeżdżam do dworca, nadal moja karta kupiona na lotnisku nie chce działać w tutejszych telefonach, więc kupuję drugą. Pociąg rusza o 10:45, pustawy, ale do przedziału wtacza się po godzinie jakiś pijany łysol a za nim drugi, rozbijają walkmena o podłogę i zgarniają szczątki do torby, po czym łysol pada i chrapie a drugi gość wkrótce po nim. Ojczyzno, tyś jest jak zdrowie, można cię cenić tylko z dala. Wysiadam przez pomyłkę z niesmakiem już w Aleksandrowie, jest po drugiej w nocy, zorientowałem się szybko, że coś tu nie tak ale dźwignąć walizkę spowrotem do wagonu nie było łatwo. Taksówka do domu jedzie przez okropne dziury, zimno i śnieg, gdzie ja zajechałem? Wchodzac do domu jak sie okazało minęłem się z Mirkiem, który o 3-ciej rano wędrował do pracy! Grubas z Alą czekali na mnie, więc rozpakowałem trochę walizkę, wykapałem się i poszedłem spać.

O ósmej rano zadzwonił gość z Oslo zapraszając mnie na konferencję transpersonalną.